poniedziałek, 30 lipca 2012

ESPERANZA


Tekst zainspirowany utworem zespołu Shamrock pt.: "Opowieść"

-----------------------------------------------------------------------

Kiedy przybył do miasta zapadał już zmrok. Było mu to nawet na rękę. Mógł od razu wziąć się do pracy. Zawsze pracował po zmroku. Wtedy ludzi bardziej się otwierają i zaczynają rozmyślać.
Cały dzień spędził w drodze. Nie miał pojęcia ile przeszedł kilometrów. Nigdy ich nie liczył. Szedł przed siebie, chcąc dotrzeć do miejsca, po którym wiele sobie obiecywał. Miasto leżało na północnych rubieżach regionu, w którym od dawna działał. Nie było ani duże, ani małe, ludzie żyli tutaj zwyczajnie. Właśnie tego poszukiwał.
Ciężkie, nisko wiszące chmury, towarzyszące mu w wędrówce, teraz zamieniły się w deszcz. Nie była to silna ulewa, ale też nie słabe opady. Po prostu taki deszcz, jakiego potrzebował. Sam go przecież sprowadził. Deszcz stał się jego kompanem do tego stopnia, że chwilami czuł się jakby stanowili jeden byt. – Może i ja pochodzę z tych chmur? – zastanawiał się czasami pól żartem pół serio.
Poprawił wielki wór, przewieszony przez ramię i ruszył główną ulica miasta. Za nim szedł deszcz. Przybysz przyglądał się uważnie kamienicom i zaglądał do okien. Toczyło się za nimi normalne, przyziemne życie, ale on wiedział, że musi sięgnąć głębiej. W umysły i dusze. Tam kryły się najcenniejsze skarby. Po nie właśnie przyszedł.
Kroczący zawsze tuż za nim deszcz otumaniał i usypiał miasto. Ludzie byli wtedy mniej czujni, bardziej melancholijni i niezwykle czytelni. Spokojnym, ale równomiernym krokiem szedł ulicą ogarniając i zagarniając to czego potrzebował. Praca szła sprawnie i był zadowolony z jej efektów. Przemierzył już prawie całe miasto i postanowił zrobić sobie przerwę.
Na narożniku dwóch ulic zauważył bar. Zwyczajny, skromny, w którym można napić się piwa lub czegoś mocniejszego i coś nie coś przekąsić. Bar o niezbyt wyszukanym wystroju, ale żadna speluna. Wszedł nie spojrzawszy nawet na jego nazwę. W środku siedziało kilkanaście osób nad kuflami i kieliszkami. Nie zwrócili na niego uwagi. On na nich też nie. Miał już zapełniony wór, a oni nie byli w stanie dostarczyć mu niczego ciekawego. Usiadł przy barze nie zdejmując swojego skórzanego płaszcza i zapytał znudzonego barmana, czego można się napić.
- Piwo i whisky – odparła barman bez entuzjazmu.
- A co pan poleca?
Barman wzruszył ramionami.
- Co kto woli – promocja nie należała do jego mocnych stron.
- W takim razie poproszę whisky.
Barman sprawnie napełnił szklankę i podsunął Przybyszowi. Ten wypił na jeden raz i poprosił o jeszcze jedną.
- Sympatyczne miasto – znowu próbował zagadnąć barmana.
- Nudne – ocenił barman znowu napełniając szklankę. – Nic się tu nie dzieje.
- A jednak toczy się chyba jakieś życie – przekonywał Przybysz. – Ludzie mają swoje sprawy, problemy, radości. Marzenia.
- Jakie tam życie – skrzywił się barman i machnął ręką. – Beznadzieja.
Dopiero teraz Przybysz zorientował się, że barman musiał znaleźć się w zasięgu jego i deszczowych chmur. Tylko to mogło tłumaczyć apatię. A może po prostu należał do tego typu ludzi. Przybysz spotykał takich. Od nich niczego nie był w stanie wyciągnąć, bo sami niczego nie mieli. Zupełnie jak on.
Dał spokój barmanowi i skupił się na sączeniu swojej whisky. Uwielbiał ten uwodzący, mocny smak, przyjemny dreszczyk rozchodzący się po jego ciele i dźwięk uderzających o szkło kostek lodu, które barman raczył wrzucić do szklanki. Zamknął oczy i oddawał się małej przyjemności. Odstawił szklankę i chciał poprosić barmana o zakąskę, ale nie było go na swoim miejscu. – Pewnie zmył się na zaplecze – pomyślał, - za dużo zadawałem pytań.
Rozejrzał się po barze. Po gościach przy stolikach zostały tylko kufle i szklanki. Był sam?
- Dobry wieczór – usłyszał głos tuż obok siebie. Kobiecy głos.
Odwrócił głowę. Na barowym stoliku siedziała kobieta w jego wieku. Dobrze utrzymana „czterdziestka” z sięgającymi do ramion, prostymi włosami koloru miedzi i lekko piegowatą twarzą. Ubrana w czerwoną bluzkę z dużym dekoltem i obcisłe dżinsy wniosła sporo ożywienia do nudnego baru.
- Witam – obrócił w jej kierunku. – Jesteś tutejsza?
- Nawet bardzo – uśmiechnęła się rozbawiona. – Jestem właścicielką baru. Mam na imię Esperanza. Podobnie jak bar.
- Bar Esperanza. Nawet nie zwróciłem uwagi – przyjrzał się jej uważniej.
- Smakuje ci drink?
- Dobra whisky – pochwalił i dodał łyżkę dziegciu mówiąc, że barman nie należy do zbyt rozmownych i gdzieś się ulotnił.
- Powiedziałam mu, że na dzisiaj może skończyć pracę – wyjaśniła. – Poza tym nie oczekuj wylewności od człowieka, który stracił nadzieję.
- Skąd tak dobrze znasz swojego pracownika? – Zdziwił się. – Zwierzał ci się ze swoich prywatnych spraw?
- Potrafię rozpoznać ludzi, którzy stracili nadzieję – Esperanza sięgnęła po stojącą na barze butelkę whisky i nalała sobie odrobinę. – Ty pewnie też coś o tym wiesz?
- Nie rozumiem o czym mówisz.
- Kto traci wszystkie marzenia, traci też nadzieję, a nie ma bardziej przygnębiającego widoku od człowieka bez grama nadziei – podała gościowi miseczkę z solonymi orzeszkami.
- Prowadzisz bar czy jesteś psychologiem? – Zaśmiał się sucho i zaczął chrupać orzeszki.
- Doskonale wiesz o czym mówię – Esperanza spojrzała mu prosto w oczy. – Zabierasz ludziom marzenia. Wnikasz do ludzkich umysłów, przemierzasz korytarze ich wyobraźni, wyszukując najskrytszych myśli. Codziennie. Z roku na rok. Z pokolenia na pokolenie. Często jest to jedyne, co posiadają, pewni, że tego nikt im nie odbierze. Mając marzenia, nie tracą nadziei. Ty im to odbierasz. Później wyglądają jak ten barman. On nie pochodzi z tego miasta. Odebrałeś mu wszystko jakiś czas temu, ale to już kres twojej działalności. Trudno było cię znaleźć, ukrytego w deszczu.
Nie miał już wątpliwości, że Esperanza nie jest zwykłą mieszkanką miasta. Kątem oka zlustrował bar. Nadal był pusty i cichy. Coś go w tej ciszy zaniepokoiło. Nie potrafił tego określić.
- Na mnie już czas – dopił whisky. – Zatrzymałem się tylko na chwilę.
- Ile ich masz? – Spojrzała na znajdujący się między nimi wór oparty o bar.
- Ile mam czego? – Bębnił palcami i blat baru.
- Ludzkich marzeń. Przez sto lat musiało się ich nazbierać. Sto ludzkich lat to dla was niewiele, a ileż to ludzkich marzeń – wypiła whisky i zagryzła orzeszkami. – W tym mieście chciałeś zakończyć misję i wrócić do swojego świata. Liczysz na to, że imponujący połów zachwyci twoich pobratymców.
- Masz rację – nie było sensu ukrywać przed nią kim jest i skąd pochodzi. Rozpoznała jego a on ją. – Nie przypadkowo nasz wybór padł na ten świat. Po co tak marnym istotom marzenia? Przecież i tak ich nie zrealizują podczas swoich krótkich bytów. Przydadzą się nam.
- Słabo poznałeś ten świat i jego ludzi – wetchnęła Esperanza. – Co do was, to cały twój wysiłek i tak poszedłby na marne. Marzenia nie utrzymają się w twoim świecie, tak jak życie nie zaistnieje na zimnej i ciemnej planecie. Zniszczyliście swoje marzenia sądząc, że nie będą wam potrzebne, ale przeliczyliście się. Teraz powoli obumieracie i chcecie je reanimować, ale jest już za późno. Minęło zbyt wiele czasu. Wasz świat jest wyjałowiony. Nie macie nawet imion.
Przybysz wstał od baru. Zarzucił na plecy wór.
- Jak na strażniczkę tego świata słabo się spisałaś – prychnął. – Przez sto waszych lat nie byłaś w stanie mnie namierzyć. Nie uchroniłaś swoich ludzi. Teraz jest już za późno.
- Jestem strażniczką wielu światów. Tych, które mnie zechcą. Nie narzucam się nikomu. Byłam kiedyś w twoim świecie, ale orzekliście, że nie jestem potrzebna. W tym świecie ludzie mnie potrzebują – uniosła w górę prawą brew, - a ja nie pozwolę ich skrzywdzić.
- Nie przeszkodzisz mi – zapiął swój płaszcz. – Wyjdę teraz z baru i opuszczę miasto razem z deszczem.
Podszedł do drzwi, ale okazało się, że są zamknięte. Szarpanie za klamkę nic nie pomogło. Odwrócił się zaniepokojony. Esperanza spokojnie siedziała przy barze.
- Nie można wyjść z baru, którego nie ma. Nie da się opuścić miasta, które nie istnieje – wyjaśniła przybyszowi. – Wiedziałam, że zainteresuje się to miasto. Odległe od centrum tego świata, żyjące na uboczu. W takim mieście marzenia są szczególne silne, świeże, pozbawione wszelkich naleciałości mogących je osłabić, stępić. Wiedziałam, że nie odmówisz sobie wizyty w takim miejscu. Stwierdziłeś, że to będzie znakomite ukoronowanie twojej misji. Dlatego wymyśliłam to miasto. Nie mogąc cię wytropić zarzuciłam przynętę. Słyszysz tę ciszę? – uniosła rękę. – Nic jej nie zakłóca. Nawet deszcz.
Przybysz rzucił się do okna. Też było zamknięte. Za szybą, o którą nie uderzały krople deszczu, panował mrok wypełniony gęstą mgłą, przypominającą szary pył. Jego niepokój zmienił się w przerażenie, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie worka z marzeniami. Zniknęła też Esperanza. – Na pewno uciekła tylnym wyjściem, tak jak barman – myślał gorączkowo Przybysz. Wybiegł za bar na zaplecze. Na końcu niewielkiego pomieszczenia znajdowały się drzwi. Otworzył je bez problemu. Buchnął na niego mrok i gęstniejący pył. Zawahał się przez chwilę, ale wiedział, że musi odzyskać swój wór. Wszedł więc w mrok i pył, a wtedy zamknęły się za nim drzwi. Stał zdezorientowany. Zapragnął wrócić, ale drzwi już nie było. Zniknął też bar i miasto. Znajdował się w przygnębiającej otchłani.
A więc wrócił.
To był jego świat.
Bez marzeń i nadziei.
W ciemnościach zamajaczyły dwie postacie. Kobieta i mężczyzna. Oni wysłali go z misją.
- Wróciłeś – odezwała się kobieta. – Przyniosłeś to ze sobą?
- Nastąpiły pewne komplikacje – przełknął ślinę. – Dopadła mnie strażniczka tamtego świata.
- Źle – skwitował mężczyzna. – Bardzo źle.
- Na szczęście nie wszystko stracone – uspokoił ich.
Zawsze wkładał kilka marzeń do wewnętrznych kieszeni swojego płaszcza. Były duże i bezpieczne sporo mogły pomieścić. Rozpiął płaszcz i sięgnął do kieszeni. Kiedy wyjął i otworzył dłoń był na niej tylko szary pył.
- Są jeszcze inne światy – otrzepał ręce. – Można tam spróbować – nie chciał przyjąć do wiadomości, że jego wysiłek poszedł na marne.
- Obawiam się, że nie mamy już czasu – odparł mężczyzna.

*

Esperanza rozwiązała wór z marzeniami. Nie wszystkie zachowały się w dobrym stanie, niektóre nie nadawały się do użytku, ale to, co mogła przywróciła ludziom. Pozostałym pomogła zasiewając w nich nowe marzenia. Po zakończonej pracy udała się do prawdziwego miasta i prawdziwego baru, w którym barman przywitał ją z uśmiechem.
- Dawno cię nie widziałem Esperanzo. Dobrze, że jesteś.

niedziela, 15 lipca 2012

FABRYKA ROWERÓW

Na wąskich osiedlowych uliczkach zaroiło się od rowerzystów. Na głównej drodze tranzytowej prowadzącej przez miasto musiało stać się coś poważnego. To nie był zwykły poranny korek. Magnus dojechał swoim składakiem do głównej ulicy i dopiero teraz uświadomił sobie skalę problemu. Dwupasmowa ulica była po brzegi nabita rowerami. Właściciele wszelkiego rodzaju dwukołowców wjeżdżali na siebie, przepychali się, przewracali jeden na drugiego. Gorzej mieli użytkownicy rowerów trzy i czterokołowych oraz dostawczych z przyczepami. Tym najtrudniej było wykonać jakiś większy manewr. Najbardziej dostawało się rykszarzom, którzy musieli wysłuchiwać pretensji zniecierpliwionych klientów.
Jedni krzyczeli, inni zrezygnowani stali w apatycznym bezruchu. Wielu próbowało przedzierać się przez tory tramwajowe przedzielające jezdnię, ale i tam było już tłoczno. Magnus zagadnął dziewczynę, która zjechała na pobocze i oparła swój turystyczny rower o drzewo.
- Na rondzie dwie grupy ścigaczy zderzyły się z tramwajem – wyjaśniła wzruszając ramionami. – Rozrzuciło ich na kilkanaście metrów. 
Ścigacze byli zmorą miejskich ulic. Kilkuosobowe grupy rowerzystów urządzały między sobą wyścigi, w biały dzień, w czasie największego zatłoczenia. Magnus nie miał innego wyjścia jak zaczekać na posprzątanie skutków katastrofy. Korek ruszył się pod dwóch godzinach. Przejeżdżając przez rondo starał się omijać plamy krwi na asfalcie i resztki rowerów. 
Następne dwie godziny zabrało mu przedarcie się na drugi koniec miasta. Zostawił składak na parkingu buforowym i zapłacił z góry w automacie. Wszedł w kasztanową alejkę biegnącą wzdłuż jednorodzinnych domów. Przy chodniku, co kilkanaście metrów stała ławka. Na jednym z nich siedział mężczyzna i czytał gazetę. Był mniej więcej w wieku Magnusa. Na jego widok złożył gazetę i wstał.
- Igor przepraszam, że tak późno – powiedział na powitanie Magnus. – Na rondzie prawdziwa masakra. 
- Słyszałem a radiu – brzuchaty kolega, ogolony na zero machnął ręką. – Zanim zatrzymali się na tramwaju skasowali staruszkę na pasach, a ci idioci ze Straży Rowerowej aresztowali motorniczego.
- Który to dom – Magnus przeszedł do sprawy, dla której tutaj przyjechał.
- Kremowy – Igor wskazał na okazałą willę. 
- Ta kobieta jest pewna?
- Jasne. Sama przecież bardzo ryzykuje.
Podeszli do furtki i zadzwonili przez domofon. Powitał ich trzeszczący głos. Igor poinformował, że są z ogłoszenia i przyszli obejrzeć pokoje do wynajęcia. 
- Ile ona ma lat – zapytał Magnus, kiedy szli ścieżką od furtki do drzwi wejściowych.
- Prawie pięćdziesiąt, ale wygląda na dziesięć mniej czyli tak jakby była w naszym wieku, ale poza tym nic szczególnego – wyrzucił z siebie Igor zanim doszli do jej domu. 
Magnus nie zdążył już przeanalizować wypowiedzi swojego kolego. Nie musiał tego robić. Drzwi otworzyła im Eleonora Kowalska we własnej osobie i Magnus musiał przyznać, że ocena Igora była niezwykle trafna. Pod warunkiem, że kobieta rzeczywiście zbliżała się do pięćdziesiątki. 
- Proszę wejść – wpuściła gości i szybko zamknęła drzwi. – Nikt za wami nie szedł?
- Nie – odpowiedział Igor.
- Nie mówiliście nikomu dokąd idziecie – badała dalej Eleonora.
- Nikomu – potwierdził gorliwie Igor.
- Absolutnie nikomu – dodał Magnus.
- W takim razie po stówie od głowy i proszę za mną.
Nie lubiła tracić czasu, a Magnus zaczął się zastanawiać czy przypadkiem nie pracowała w wojsku, policji lub innych tego typu służbach. Tak czy owak teraz działała na własny rachunek, niezgodny z obowiązującymi przepisami. 
Po skasowaniu pieniędzy zaprowadziła ich do dużego salonu. Przykucnęła i odchyliła dywan odkrywając drewnianą podłogę. Z kieszeni spodni wyjęła urządzenie przypominające pilota do automatycznej bramy. Po naciśnięciu guzika kilka podłogowych desek wysunęło się lekko ponad powierzchnię, następnie rozsunęły się ukazując kwadratowy otwór o metrowych brzegach. 
- Uwaga strome schody – poinformowała gospodynie. – Idziecie za mną i żadnych zdjęć – dodała.
Zeszli do ciemnej piwnicy rozświetlanej jedynie przez latarkę dzierżoną w dłoni Eleonory. Wiązka latarkowego światła szybko odnalazła przełącznik na drzwiach. Eleonora rozjaśniła pomieszczenie, które okazało się sporą salą o powierzchni prawie takiej jak cały dom. 
- Przed waszym przyjściem zdjęłam z niego pokrowiec i odkurzyłam – powiedziała nie bez satysfakcji. – Można oglądać, wsiadać, naduszać przyciski, kręcić pokrętłami. 
Igor i Magnus z niedowierzaniem zbliżyli się do eksponatu. To naprawdę był samochód. Zwyczajny kompakt w granatowym kolorze. Na oko kilkunastoletni. Nie widzieli czegoś takiego od dziesięciu lat. Od czasu, kiedy w życie weszła Rezolucja CNA. 
Najpierw obeszli go dookoła. Dotknęli chłodnej karoserii. Magnus pociągnął za klamkę. Drzwi były otwarte. Niepewnie spojrzał na Eleonorę. 
- Mówiłam, że można wsiadać – przystanęła sobie obok, spoglądając na Magnusa nieco rozbawionym wzrokiem.
Magnus zajął miejsce na wyprofilowanym fotelu i oparł ręce na kierownicy. Spojrzał na deskę rozdzielczą przypominając sobie swój własny, pierwszy i jedyny samochód. Ojciec oddał mu swojego wysłużonego forda, miesiąc po tym jak Magnus zdał prawo jazdy. Cieszył tym gratem pół roku. Potem wprowadzono CNA i rozpoczęła się rzeź aut. Po roku pozostały jedynie pojedyncze sztuki pojazdów specjalistycznych na gąsienicach, produkowanych w zależności od potrzeb najczęściej do prac budowlanych lub jako wozy strażackie. 
Igor usiadł na fotelu pasażera. Zaczął regulować oparcie. Zajrzał do schowka.
- Szkoda, że nie można go uruchomić – westchnął. – Chociaż na chwilę. Posłuchać tego dźwięku.
Magnus zamknął oczy i próbował sobie wyobrazić pracujący silnik. 
- Zajrzyjmy pod maskę – zaproponował Igorowi.
Zajrzeli. Benzynowy silnik 1.6 litra był pięknie zachowany, a oni przez te wszystkie lata nie zapomnieli nazw poszczególnych elementów. 
- Jak samochód znalazł się tutaj – Magnus przypomniał sobie, że cały czas przygląda im się Eleonora. 
- Mój mąż postanowił go zachować. Gdy wprowadzono CNA zaczynaliśmy budować ten dom. Albert po prostu zabudował samochód w przyszłej piwnicy i zgłosił, że mu go skradziono. 
- Pani mąż musi tu często przesiadywać – powiedział Igor.
- Zmarł dwa lata temu.
- Przepraszam – zaczerwienił się Igor.
- Bardzo współczujemy – powiedział Magnus.
- Już się z tym oswoiłam – na jej twarzy próżno było szukać emocji. – Nie chcę was wyganiać, ale muszę zakończyć pokaz. Możecie jeszcze kiedyś wpaść.
Podziękowali, spojrzeli ostatni raz na auto i wyszli z piwnicy. Eleonora odprowadziła ich do drzwi, a potem na zewnątrz zobaczyli ubrany na czarno oddział specjalny Straży Rowerowej z maskami na twarzy i wycelowaną w nich bronią gazową. Z szerokich luf zaczął wydobywać się błękitny dym. Gaz usypiający. Zaraz potem Magnusowi urwał się film.
Po przebudzeniu odbyło się błyskawiczne przesłuchanie i ekspresowy sąd bez prawa do obrony. Magnus dostał dwa lata robót w fabryce rowerów na południu Chin. Eleonora sześć lat. Mogła mówić o dużym szczęściu, gdyż uznano, że organizatorem procederu był jej mąż, a ona tylko kontynuowała przestępczą działalność. Igor otrzymał nowy rower i nagrodę pieniężną za obywatelską postawę. Straż Rowerowa była dumna z takiego współpracownika, który wystawił im jak na talerzu dwójkę wywrotowców.
Zanim Magnusa wysłano więziennym pociągiem do Chin musiał jeszcze obejrzeć na własne oczy jak buldożery zburzyły dom Eleonory i wyciągnęły na powierzchnię samochód. Auto zostało publicznie spalone i pocięte na kawałki. Tego widoku nie oszczędzono również Eleonorze. Patrzyła na wszystko z niewzruszonym, obojętnym obliczem, ale pod rudymi włosami opadającymi na twarz Magnus dostrzegł pojedyncze łzy. Zastanawiał się jedynie czy bardziej boli ją utrata domu czy samochodu.