poniedziałek, 9 grudnia 2013

Jarl Magnus

Statek jarla Magnusa od kilku dni przemierzał wody północnego oceanu. Wypłynęli na obszary, których do tej pory nie oglądał żaden wiking. Magnus szukał nowego lądu owianego legendą i tajemnicą. Czuł, że jest już blisko. Poganiał swoją załogę, a najbardziej sternika, który uwijał się jak w pocie czoła. Jarl wiedział, że ten kto pierwszy odkryje nowy ląd zyska sławę jakiej nie dostąpił jeszcze żaden wojownik.
Pogoda nie sprzyjała żeglarzom. Mróz kąsał twarze i zgrabiałe ręce, a lodowaty wiatr potęgował uczucie zimna. Wzburzone morze rzucało statkiem, sprawiając, że sternik Leif musiał wznieść się na najwyższy pozom swoich umiejętności. Tego dnia siły natury nie sprzyjały jednak załodze. Wiatr złamał maszt, który upadając uszkodził ster. Bezwładny statek niesiony był tylko przez fale. Wikingowie rzucili się do wioseł, ale nie byli w stanie pokonać coraz silniejszego sztormu. Jakby tego było mało przed nimi wyrosła nagle olbrzymia góra lodowa.
- Rozbijemy się! – Krzyknął Leif.
Wtedy Magnus zrozumiał, że musi wezwać na pomoc bogów. Zawołał się Thora, wiedząc, iż ten jest bardziej przychylny ludziom niż srogi Odyn. Thor zjawił się szybko. Obejrzał górę i stwierdził, że z łatwością ją rozbije.
- Jest tylko jeden problem – podrapał się po brodzie. – Górę trzeba najpierw podnieść z morza, a to może zrobić tylko Odyn.
Jarl pokiwał głową. Wiedział, że Odyn zawsze chce zapłaty za pomoc, ale nie miał wyjścia. Góra była coraz bliżej. Wkrótce nadszedł Odyn. Bez trudu podniósł górę i rzucił ją w niebo. Thor tylko na to czekał. Skoczył za lodową górą i z całych sił uderzył ją swoim młotem. Góra rozpadła się na miliardy małych kuleczek. Niektóre z nich spadły na morze, ale inne zostały w niebie.
- Zanim spadną wszystkie minął miliardy lat – mruknął Odyn. – Będę je zrzucał na ziemie, co jakiś czas.
- Trzeba jakoś nazwać te kulki – wtrącił Thor.
- Racja – zgodził się Odyn i wskazał palcem na jarla. – Jak się nazywasz?
- Magnus.
- A dalej?
- Magnus Gradd.
- W takim razie nazwę nowe zjawisko „grad”, ale przez jedno „d”. Nie lubię niepotrzebnie mnożyć liter – skrzywił się.
- Dziękuję wam bogowie za uratowanie życia – pokłonił się Magnus.
- A teraz zapłata – oznajmił Odyn. – Wiem, że płyniesz do nowego lądu. Zawrócisz i już nigdy nie będziesz go szukał. Ja wezmę w posiadanie dziewicze ziemie.
Magnus zasmucił się, ale nie miał wyjścia. Z Odynem lepiej było nie zadzierać. Nakazał załodze chwycić za wiosła i płynąć w kierunku domu.

środa, 13 listopada 2013

Enigma

Fragment powieści "Dwunasta warstwa".

(…)
Nie mając większego wyboru, Florencja opuściła hol przez duże, szklane, rozsuwane automatycznie drzwi. Gotowa była przysiąc, że nie było ich, kiedy wchodziła. Znalazła się przed Zamkiem i rzeczywiście, otaczający go świat wyglądał inaczej. Przede wszystkim miał kolory. Zdała sobie sprawę dopiero teraz, że tak było również w środku, na wystawie, ale szarość wystroju nieco przytłumiła kolorystykę i nie rzucała się ona tak w oczy. Na dworze, w słońcu, co prawda zachodzącym, ale wciąż przyświecającym silnymi promieniami, wszystko nabrało swoich barw. Inne były pojazdy kołowe, tramwaje, nawet przechodnie ubrani bardziej kolorowo. Mimo to rozpoznała ulicę Święty Marcin. Od strony Uniwersytetu zauważyła wychodzące ponad korony drzew dwa wielkie krzyże. Pomnik Poznańskiego Czerwca, o którym słyszała. Woźnica mówił jej, aby skierowała się w drugą stronę, po której stoi monument o podstawie trójkąta. Odwróciła się w drugą stronę i dopiero teraz zauważyła go, a przecież stał na chodniku tuż przed Zamkiem. Rzeczywiście stanowił bryłę o podstawie trójkąta o ścianach wysokich może na trzy metry i szerokich na ponad metr. Każda z nich usłana była równymi rzędami wytłoczonych cyfr, ułożonych w sposób zupełnie przypadkowy, losowy. Naliczyła dwanaście cyfr w poziomych rzędach i dwadzieścia jeden w pionowych. Dokładnie pośrodku każdej ze ścian, wśród cyfr widniało jedno imię i nazwisko, wytłoczone dużymi literami. HENRYK ZYGALSKI. MARIAN RAJEWSKI. JERZY RÓŻYCKI. Obeszła pomnik dookoła i zatrzymała się na dłużej przy boku „Henryka Zygalskiego”. Wpatrywała się w cyfry jak zaczarowana i zauważyła, że kilka z sprawiało wrażenie, jakby podświetlono je słabym światłem. Wyraźnie wyróżniały się na tle innych. Znajdowały się w jednym szeregu, jedna przy drugiej, nad samym nazwiskiem. Naliczyła ich osiem 1, 5, 0, 7, 1, 9, 0, 8. Po chwili ich blask przygasł i nie odróżniały się już od pozostałych. Odczekała chwilę na wszelki wypadek, gdyby jeszcze coś się wydarzyło. Nie doczekawszy się nowych żadnych zjawisk, ruszyła dalej.
(…)
Rowerzysta bardzo chętnie objaśnił konstrukcję swojego pojazdu i technikę jazdy. Następnie zaproponował, aby Cardiff usiadł na bagażniku i śmignęli pod Zamek, gdzie Stary Marych zaprezentował ciekawą niespodziankę. Okazało się, że pomnik-monolit o podstawie trójkąta, w świecie cyfrowej fotografii nabył funkcji wyszukiwarki, mogącej sięgać po dowolne hasło do każdych czasów. Nazwiska na bokach figury przypominały o trzech matematykach, absolwentach Uniwersytetu Poznańskiego, którzy podczas wojny złamali kod maszyny szyfrującej, używanej przez okupanta.
− To miało ogromne znaczenie dla wygrania wojny. – Cardiff wypowiedział te słowa z taką dumą, jakby to on tego dokonał.
− A skąd ty to wszystko wiesz? – Florencja nigdy wcześniej nie słyszała o szyfrantach.
− Jak to skąd? Stary Marych mi powiedział. Przecież obiecałem zapytać go o to. Ten facet jest kopalnią wiedzy. – Cardiff nie był pewien, czy pomnik można nazywać „facetem”, ale doszedł do przekonania, że Marych z pewnością nie miałby nie przeciwko temu. – Często korzysta z przeglądarki i pokazał mi, jak się ją uruchamia. Wystarczyło dotknąć ośmiu cyfr znajdujących się nad nazwiskiem HENRYK ZYGALSKI.
− Jeden, pięć, zero, siedem, jeden, dziewięć, zero, osiem. – Florencja przypomniała sobie wyświetlające się numery, kiedy po raz pierwszy zobaczyła pomnik. Wyjaśniła Cardiffowi, skąd o tym wie.
− Ten zapis trzeba odczytywać w innej sekwencji – oznajmił Cardiff. – Piętnaście, zero siedem, tysiąc dziewięćset osiem, czyli piętnasty lipca, tysiąc dziewięćset ósmego roku dawnego świata. Dzień urodzin Henryka Zygalskiego. Aby wyłączyć wyszukiwarkę, trzeba dotknąć osiem cyfr pod nazwiskiem. 3, 0, 0, 1, 9, 7, 8. Trzydziesty stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, dawnego świata. Data śmierci Zegalskiego.
− Dlaczego właśnie na jego części działa wyszukiwarka? – zastanawiała się Florencja.
− Nie mam pojęcia. – Cardiff rozłożył ręce. – Może dlatego, że był rodowitym poznaniakiem.

(…)

sobota, 21 września 2013

Principessa Mafalda


Czarna limuzyna zatrzymała się przed stojącym na skraju lasu domem, otoczonym wysokim płotem. Zza kierownicy wyskoczył ksiądz Kanclerz i pośpiesznie otworzył tylne drzwi. Biskup Resoh wysiadł leniwie i ogarnął wzrokiem parterowy budynek z płaskim dachem i małymi okienkami.
– Mam nadzieję, że Dyrektor wymyślił naprawdę coś ekstra, skoro fatygował nas na to zadupie - mruknął. 
Musiał być przecież powód, dla którego nie przyjmował ich w Toruniu, ale zdecydował się zdradzić jedno ze swoich tajnych miejsc. Ku zaskoczeniu Resoha drzwi otworzył sam Dyrektor. Zazwyczaj wysługiwał się jednym ze swoich dwóch asystentów. 
- Co za zaszczyt – Dyrektor wyszczerzył się szeroko i zaprosił do niewielkiego pokoju, w którym stały dwa fotele i mały stolik, a na nim butelka koniaku i dwa kieliszki. Gospodarz pośpiesznie je napełnił. 
- Wypijmy za dzisiejszy dzień – wzniósł toast i podał kieliszek biskupowi.
- A konkretnie? – Resoh zmrużył oczy.
- Ten dzień przejdzie do historii, a właściwie zmieni ją.
- Słucham z niecierpliwością.
Dyrektor wskazał biskupowi miejsce na fotelu, sam zajął drugi, nie zawracając sobie głowy Kanclerzem, który posłusznie stał obok.
- Od dłuższego czasu głowimy się, co zrobić z Franciszkiem – zaczął Dyrektor. – Ten idiota, który naprawdę chce postępować według ewangelicznych bzdur, narobił nam już wielu szkód, a będzie jeszcze gorzej. Coraz więcej ludzi słucha jego, a nie nas. Trzeba przeciwdziałać dopóki nie będzie za późno. Rozważaliśmy różne opcje, w tym te najcięższego kalibru. Co prawda on nie za bardzo dba o własne bezpieczeństwo, ale to i tak zbytnie ryzyko. Musimy przeprowadzić akcję, która nie zostawi śladu i wiem już jak to zrobić – zawiesił głos. – Najlepiej, gdyby nigdy się nie urodził – dopił koniak i oblizał wargi.
- Niby, że jak?
- Czas zrobić użytek z naszego wehikułu.
Resoh był jedynym biskupem wtajemniczonym w badania Dyrektora nad pokonywaniem czasu. Załatwiał pieniądze na ich finansowanie. Wiedział o prowadzonych próbach. Asystenci Dyrektora, pełniący role królików doświadczalnych, cofali się o rok, potem o dwa lata, pięć, dziesięć i wreszcie pięćdziesiąt. 
- Co to ma wspólnego z Franciszkiem? – Resoh zmarszczył brwi. 
- Jego rodzice przybyli do Argentyny statkiem na początku 1929 roku, ale planowali wypłynąć wcześniej – mówił podekscytowany Dyrektor. – Mieli już nawet wykupione bilety na rejs jesienią 1927 roku. Niestety przeciągnęły się transakcje związane ze sprzedażą majątku, który miał im pozwolić na start w nowym kraju. To właśnie chcę zmienić – rozpromienił się Dyrektor. - Statek, którym nie popłynęli nazywał Principessa Mafalda i zatonął podczas tego rejsu. Na dno poszła blisko jedna czwarta z ponad tysiąca pasażerów.
Resoh był pod wrażeniem. Zbrodnia doskonała to taka, której nie popełniono, a delikwent przestaje istnieć. Zostaje wymazany z historii. Było tylko jedno ale.
– Skąd wiadomo, że jego starzy znajdą się właśnie wśród tych, którzy zginęli?
- Proszę mnie nie obrażać – nadął się Dyrektor. – Dokładnie wszystko zaplanowałem. Moi ludzie dostali rozkaz wejścia na statek i dopilnowania, aby państwo Bergoglio poszli na dno.
- To dla nich ryzykowne. Mogą pójść na dno razem z nimi.
- I tak będzie – oświadczył Dyrektor. – Oddadzą życie za sprawę. 
Resoh z uznaniem pokiwał głową. Sam nigdy nie dorobił się takich wyznawców. 
- Kiedy twoi asystenci wyruszają?
Dyrektor zarechotał. 
- Od miesiąca pracują nad tym, aby starzy Franciszka wsiedli na ten cholerny statek. 
- Co z wehikułem? Zostanie w przeszłości? Ktoś może go znaleźć – niepokoił się Resoh.
- Wydałem rozkaz zniszczenia wehikułu, spaliłem wszystkie notatki i wykasowałem dane z komputera. Wehikuł nigdy nie istniał – Dyrektor rzeczywiście o wszystkim pomyślał. 
- Nie szkoda ci?
- Zbuduję sobie nowy – Dyrektor wypiął brzuch. – Mogę mieć w każdej chwili tuzin oddanych asystentów. I asystentek.
Resoh z wrażenia nalał sobie cały kieliszek koniaku i wypił od razu połowę. 
- Kiedy to się stanie?
- Statek zatonął 25 października 1927 roku – oświadczył uroczystym tonem Dyrektor. – Dzisiaj mamy rocznicę.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął smartfona i wpisał w wyszukiwarkę hasło: Jorge Borgoglio, papież Franciszek. Resoh wstał i pochylił się nad Dyrektorem. Kanclerz również zbliżył się. Jaśniejący ekranik był teraz dla nich najważniejszym punktem na świecie.
- Jasna cholera!!! – wrzasnął na całe gardło Dyrektor.
Resoh i Kanclerz milczeli. Pierwszy poczerwieniał ze złości, drugi zbladł. Na Tronie Piotrowym nadal zasiadał ten sam człowiek, Argentyńczyk, syn włoskich emigrantów, którzy cudem ocaleli z katastrowy statku.
- Co teraz? – Resoh odzyskał mowę.
- Zbuduję drugi wehikuł i wyślę kolejnych ochotników – Dyrektor walił pięścią w podłokietnik fotela. – I tak do skutku.
- Praca nad pierwszym zajęła ci dziesięć lat – przypomniał Resoh.
- Teraz pójdzie szybko. Mam w głowie całą konstrukcję maszyny – Dyrektor poklepał się po rudych włosach. – Odtworzę ją raz dwa. 
Resoh wyraził nadzieję, że tak będzie. Pożegnał się i z Dziekanem opuścili dom. Wsiadając do samochodu podzielił się z podwładnym swoją refleksją. 
- Wiedziałem, że to się nie uda. Historii nie da się zmienić. Można ją, co najwyżej zakłamać.
- A jeśli - zaczął nieśmiało Dziekan, - to nie jest sprawa historii, ale czyjeś działanie.
- Niby czyje?
Dziekan przełknął ślinę.
- Tego, w którego udajemy, że wierzymy – odparł nieporadnie.
Resoh kazał mu się zamknąć i ruszać. 
- Jeszcze jeden taki tekst, a poszukam sobie nowego dziekana – ostrzegł.
Podczas jazdy nie odzywał się, a nastroszona mina sygnalizowała, że lepiej go nie drażnić. Po kilkudziesięciu kilometrach zadzwonił telefon. Dyrektor.
- Nie pamiętam! – krzyczał rozgorączkowany. – Nie mogę sobie przypomnieć żadnego elementu dotyczącego wehikułu. Kompletna pustka jakby wszystko, ze mnie wyparowało!

Opowiadanie bierze udział w "Tygodniu Miniatury" na Portalu Pisarskim.

wtorek, 16 lipca 2013

Zaklinaczka książek

Maciej poruszył się nerwowo.
- Jak właściwie wpadłaś na to, że możesz kontaktować się poprzez książkę.
Wiktoria przekrzywiła głowę i spojrzała jakby chciała zajrzeć w głąb duszy Macieja.
- Jak pewnie wiesz jestem bardzo pokręcona.
- Nie mniej niż ja – w zapewnieniu Macieja nie było cienia udawania.
- Nie była to moja pierwsza ingerencja w czyjąś książkę. – Wiktoria spojrzała w nieokreśloną dal odszukując obrazy z przeszłości. - Coś podobnego przydarzyło mi się tuż po śmierci rodziców. Szukałam dla siebie miejsca, rodzaju ucieczki od rzeczywistości. Wtedy po raz pierwszy trafiłam do ośrodka medytacyjnego prowadzonego przez Rafała. Spotkania zaczynały mi pomagać, ale wieczorami, samotna w mieszkaniu, które zostało mi po rodzicach, w którym wszystko mi o nich przypominało, nie dawałam rady, wpadałam w przygnębienie i depresję. Próbowałam czytać książki. Zawsze mi to pomagało. Książki były moim lekarstwem na problemy. W tym przypadku to nie działało. Rafał poradził abym przeczytała coś w obcym języku. Twierdził, że umysł musi się wtedy bardziej przestawić, a tym samym odejść od realności. Udałam się do empiku i długo szukałam. Wybrałam książkę „Żona podróżnika w czasie”. W polskim przekładzie wyszła pod tytułem „Zaklęci w czasie”. Jeszcze przy półce przeczytałam dwie pierwsze strony. Zaskoczyłam. Po powrocie do mieszkania od razu zabrałam się do czytania i nie mogłam się oderwać. Nareszcie poczułam się lepiej, zapomniałam o ostatnich przeżyciach. Istniała dla mnie tylko treść książki i jej bohaterowie. Clare i Henry. To nie była historia zwykłej miłości. Henry podróżował w czasie, ale to też nie były podróże jakie znamy z filmów. Cierpiał na zaburzenia genetyczne powodujące, że niezależnie od swojej woli przenosił się w przeszłość lub przyszłość. Nie miał żadnego wpływu na to kiedy to następuje, dokąd się przenosi i jak długo to potrwa. Często podróżował pod wpływem stresu, czasem pozytywnej ekscytacji. Takie przenosiny nigdy nie były przyjemnym przeżyciem. Czuł mrowienie na całym ciele, miał zawroty głowy. Poza tym zawsze przenosił się całkowicie nagi. Pozostawała po nim ubranie, a on w innym czasie musiał szukać dla siebie odzienia, pieniędzy, zazwyczaj włamywał się gdzieś i kradł. Wyobraź sobie, że nagle w ciągu kilku sekund zostajesz wyrwany z teraźniejszości i znajdujesz się w nieznanym miejscu, wokół jest ciemno i zimno, a ty jesteś bez ubrania, pieniędzy i musisz przeżyć. Takie życie było dla niego męczące, ukrywanie się, uciekanie, walka o biologiczne przetrwanie. Czuł się samotny, nie miał z kim podzielić się swoim losem. Bezsilność potęgował fakt, że nie potrafił w żaden sposób zmienić przeszłości. Wszystko, co mu pozostało to bycie biernym obserwatorem. Przeżył śmierć matki, w wypadku samochodowym. Uratował się ponieważ wtedy też zniknął. Widział jej śmierć jeszcze raz kiedy cofnął się w czasie jako dorosły. Nie mógł nic zrobić. Dużo pił, pakował się w niestabilne związki z kobietami. Wreszcie spotkał Clare. Właściwie trudno powiedzieć kiedy spotkał ją po raz pierwszy. Pewnego razu w bibliotece, w Chicago, gdzie pracował, nieznana mu piękna dziewczyna niesamowicie ucieszyła się na jego widok. Wiedziała jak ma na imię i jaka jest jego ulubiona knajpa. On niewiele z tego rozumiał ale podejrzewając, że coś mogło się w przeszłości wydarzyć, zgodził się z nią spotkać. Clare wszystko mu opowiedziała. Po raz pierwszy pojawił się u niej kiedy miała sześć lat. Przybywał wielokrotnie stając się jej najlepszym przyjacielem, nauczycielem i wreszcie kochankiem podczas jednego z ostatnich spotkań, zanim znalazła go w teraźniejszości. Nareszcie mogli być ze sobą. Byli dla siebie stworzeni. Henry czuł się przy niej znacznie lepiej. Niestety nadal znikał. Clare nigdy nie wiedziała czy na przykład zjedzą razem kolację czy też w kuchni znajdzie jedynie ubrania po Henrym, który nagle znajdzie się nie wiadomo gdzie. To nie było łatwe życie, ani prosta miłość, ale oni wykorzystywali każdą wolną chwilę aby nacieszyć się sobą. Długo nie mogli mieć dzieci. Clare kilka razy poroniła. Ich dzieci także podróżowały jeszcze w łonie. Udało jej się nareszcie urodzić wspaniałą córeczkę. Kiedy trochę podrosła także podróżowała w czasie ale potrafiła to lepiej kontrolować niż Henry. Ich wspólne życie zostało nagle przerwane przez tragiczną śmierć Henry’ego. Przeniósł się w niewłaściwe miejsce do niewłaściwego czasu i został przypadkowo zastrzelony. Clare z bólem znosiła jego brak ale czekała w nadziei, że kiedyś odwiedzi ją z przeszłości. Kilka razy widziała go ich córka Alba. Clare nigdy. Dopiero gdy była już bardzo stara przyszedł do niej młody Henry. Tak kończy się książka. Dla mnie ta historia nie skończyła się. Byłam zafascynowana Clare i Henrym, ich wspólnym życiem i miłością. Uważałam, że to niesprawiedliwe co ich spotkało. Po tym jak walczyli aby być razem, stworzyć swój dom i rodzinę, na przekór niewyobrażalnym trudnościom, zasłużyli na coś lepszego. Wymyśliłam sobie alternatywne zakończenie i zapisałam je na luźnych kartkach. Trzymając się realiów powieści nie zmieniłam przeszłości. W mojej wersji Henry, co prawda ginie, ale znajduje sposób aby częściej powracać z przeszłości i być z Clare po swojej śmierci, towarzyszyć jej we wszystkich chwilach, które uda się wyrwać z rzeczywistości. Wymyśliłam postać Rona, syna Alby, który posiada taką samą właściwość genetyczną ale całkowicie panuje nad swoimi podróżami. Podróżuje w przeszłość i uczy swojego dziadka Henry’ego jak panować nad podróżami. Nie mogą już zmienić przeszłości, zatrzymać kuli, która zabiła Henry’ego, ale mogą sprawić, że Henry sprzed wypadku, wyrusza regularnie w przyszłość do owdowiałej Clare. Pojawia się, co tydzień, co miesiąc, na dzień, kilka dni, czasem kilka godzin. Clare już wie, że go nie straciła, że nie będzie go widywała często, ale najważniejsze, że będzie go widywała, rozmawiała i kochała się z nim. Nadal są zaklęci w czasie ale potrafią nad nim panować.
Maciej podał jej napój aby trochę odpoczęła.
- Sama powinnaś pisać książki. Nie żartuję. Mogłabyś wymyślić niejedną taką historię. Z resztą biorąc pod uwagę nasz przypadek, nie trzeba nawet wymyślać.
Wiktoria podziękowała i odstawiła pusty pojemnik.
- Myślałam o tym aby napisać książkę. Trochę jednak obawiałam się konsekwencji.
- Nie rozumiem – Maciej zmarszczył brwi.
- Moja opowieść o Clare i Henrym ma ciąg dalszy. Kartki, na których zapisałam swoją wersję wkładałam do książki. Pewnego razu kiedy sięgnęłam po książkę, kartek w niej nie było, a właściwie były. Jako część książki. Zadrukowane moimi słowami.
Przekrzywiła głowę i spojrzała figlarnie na Macieja. Chciała sprowokować go do komentarza, ale on wiedział, że Wiktoria nie żartuje.
- Co było dalej?
- Czytałam zakończenie swoje autorstwa kilka razy. Wybrałam się do księgarń i przeglądałam inne egzemplarze. Nie zmieniły się. Moja książka była jedyna i niepowtarzalna. Po-szłam po poradę do jedynego człowieka, któremu wówczas mogłam zaufać i powierzyć najskrytsze tajemnice.
- Do Rafała.
- Zgadza się. Dobrze trafiłam. Nie uznał mnie za wariatkę. Pokazałam mu książkę. Po-twierdził, że zmiana w tekście to nie złudzenie. On wierzy, że są ludzie o nadzwyczajnych zdolnościach i najwyraźniej ja do nich należę. Powiedział, żebym uważnie obserwowała co się wokół mnie dzieje i starała się żyć normalnie. Chodziłam na medytacje, to pomagało. Od czasu do czasu zaglądałam do książki. Sprawdzałam czy nic się nie zmieniło. Miałam satysfakcję, że udało mi się zmienić zakończenie. Wyobrażałam sobie, że Clare i Henry żyją sobie gdzieś w Chicago i są szczęśliwi. Jestem strasznie banalna.
Maciej gorliwie zaprzeczył.
- Ty banalna? Myślałem, że znam wszystkie twoje możliwości ale ciągle mnie zaskakujesz.
Chciał jej powiedzieć, że rozumie dlaczego tak bardzo troszczyła się o bohaterów będących jednie czarnym drukiem na papierze. Nie musiał być psychologiem aby wiedzieć co wtedy przeżywała, jak musiała czuć się samotna i niepewna. Wyobraziła więc sobie parę kochanków po traumatycznych przejściach, którzy pokonali przeszkody i znaleźli ukojenie.
- Zaskoczę cię jeszcze raz – Wiktoria przesunęła się na środek leżanki i skrzyżowała nogi. – Pewnego razu kiedy otworzyłam książkę po kilkutygodniowej przerwie znalazłam w niej kartkę. Zapisano na niej kilka słów długopisem. Po angielsku. Wykułam je na pamięć. „Witaj Wiktorio. Chcę ci podziękować w imieniu swoim i Clare za to, co dla nas zrobiłaś. Ni-gdy nie damy rady odwdzięczyć ci się. Chciałem przynajmniej w ten sposób dać ci dowód, że naprawdę jesteśmy ze sobą i myślimy o tobie. Nie zastałem cię w mieszkaniu. Może to i lepiej. Nie mogłem zostać zbyt długo. Po raz pierwszy podróżowałem tak daleko od Chicago i nie byłem pewien czy panuję nad tym. Proszę tylko abyś strzegła książki jak oka w głowie. Życzymy ci abyś i ty odnalazła szczęście. Serdecznie pozdrawiamy – Clare i Henry”. Jestem pewna, że nikt nie wchodził do mieszkania. Nie było śladów włamania.
- Co zrobiłaś?
- Zachowałam kartkę, włożyłam ją do książki, a potem rozpłakałam się. Ze szczęścia.
- Więc oni rzeczywiście żyją?
- Inaczej o nich nie myślę. I nie chodzi o to, że miałabym ożywić postacie książkowe. Wierzę, że są prawdziwymi ludźmi, mają swoje życie, a ja odmieniłam ich los.
- Nie próbowałaś skontaktować się z autorem książki?
- Autorką. To amerykańska pisarka. – Wiktoria westchnęła i wzruszyła ramionami. – Nie miałam odwagi. Obawiałam się jak zareaguje na informację, że zaingerowałam w jej twórczość.
- Ona mogłaby cię doprowadzić do Clare i Henry’ego.
- Wiem, ale jedno mnie powstrzymywało – Wiktoria objęła się ramionami. – Ułamek procenta obawy, że oni mogliby się jednak okazać tylko książkowymi postaciami. Nie wiem czy poradziłabym sobie z takim rozczarowaniem.
- Co na to powiedział Rafał?
- Nie powiedziałam mu. To była wyłącznie moja tajemnica. Do teraz.
- Czym sobie na to zasłużyłem?
- Nie udawaj skromnego – gdyby miała przy sobie poduszkę rzuciłaby nią w Macieja. - Przerobiłeś na sobie oddziaływanie poprzez książkę.
- Znowu ci się udało. Chociaż tym razem nie miałaś przy sobie tekstu.

- To była podstawowa trudność – przyznała Wiktoria. – Z drugiej strony książka, o której wygadała się Marianna była moim jedynym punktem zaczepienia. W każdej fazie granatowej i w każdej wolnej chwili w jasnych fazach myślałam o powieści, którą tworzą Kowalikowie i pragnęłam wkraść się w zapisane przez nich słowa. Kiedy osiągnęłam cel zdałam sobie sprawę, że nie zmienię treści, nie odwrócę tego, co się już stało, podobnie jak nie zapobiegłam zastrzeleniu Henry’ego. Udało mi się jednak doprowadzić do tego, że znowu są razem, żyją swoją miłością, która pokonała czas i śmierć. Wywołałam ciąg dalszy, ciąg zdarzeń, który odmieni ich los. Według podobnego schematu musiałam postąpić ze sobą. Jeśli sama nie mogłam wyjść ze Świata Źródła, uznałam, że ktoś musi po mnie przyjść. Ktoś, kto usłyszy moje wołanie z książki. Gdyby nie wcześniejsza historia z Clare i Henrym, nigdy nie wpadłabym na taki pomysł i pozostałabym w Źródlanii.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Za chwilę


Tym razem poległem. Piękna grafika autorstwa wodniczki (powyżej) sprawiła mi problem. Niemniej jednak doświadczenie ciekawe i warte przeżycia.


------------------------------------------------

Rozglądam się dookoła. Świat, który powstał wraz ze mną otacza mnie swymi ciepłymi i optymistycznymi kolorami oraz blaskiem słońca przebijającym zza jaskrawych smug. Uniwersum, w którym zostałam osadzona wydaje się przyjazne, a co najważniejsze żyje. Ja zaś żyję w nim. To we mnie tli się najwięcej ciepła. Kto wie, może to właśnie moje ciepło oddziałuje na otoczenie i ożywia je? A skąd wzięła się energia we mnie? Tchnęła ją autorka. Po tym poznaje się prawdziwych twórców. Dają życie swoim dziełom. 
Lecz, co to? Jakiś cień? Dłoń? Czyja? Autorki? Raczej jeszcze jeden byt przez nią stworzony. Czy na pewno przez nią? Zdaje się należeć do innego świata. Więc, co tutaj robi? Wyciągnięta w moim kierunku zdaje się witać. Zapraszać, zachęcać, kusić. Jest taka tajemnicza, anonimowa, chłodna. Nie potrafię rozpoznać jej zamiarów. Niepokoi mnie to. Harmonia mojego świata została naruszona. Czekam w niepewności na dalszy bieg wydarzeń. Nic się nie dzieje. Ja i dłoń zastygliśmy w oczekiwaniu. Na co? Czy to już skończone dzieło? Autorko, co chciałaś wyrazić? Co dla mnie zgotowałaś? A może nie wiesz? Pozostawiasz obraz swojemu biegowi. 
Prawdziwy artysta nie tylko daje swemu dziełu życie. On również pozostawia je niedokończone, bez ostatecznego akcentu. Chce, aby odbiorcy odeszli bez końcowej odpowiedzi i z wieloma pytaniami. Ale co ze mną? Mam tak tkwić w niepewności? W zawieszeniu? Czekając na to, co może wydarzyć się za chwilę, która nigdy nie nadejdzie?

czwartek, 13 czerwca 2013

Hubert

Tekst z pierwszej rundy konkursu na Portalu Pisarskim "Słowo w kadrze". Trzeba było stworzyć krótkie opowiadanie na podstawie zdjęcia.


Zdjęcie autorstwa wienczyslawa wygląda tak:




A tekst tak:

Hubert wrócił z polowania. Jak zwykle udanego. Ustrzelił sporo ciekawych fotek, wiele pikantnych scenek ze znanymi cele brytami, politykami, duchownymi. W tym fachu należał do ścisłej elity. Wszystkie „Fakty”, akty, „pudelki” i kundelki zabijały się o niego i licytowały najwyższe stawki.
Od razu przegrał zdjęcia na swój komputer. Chciał wysłać towar dopóki był jeszcze gorący. Usiadł przed monitorem i zaczął przeglądać dzisiejsze zdobycze. Było w czym wybierać. Znana modelka tak zalana, że przewróciła się na schodach swojego domu, podstarzały amant filmowy obściskujący się ze studentką, szefowa koncernu spożywczego dożywiana przez kroplówkę. Hubert zacierał ręce, ale przestał gdy doszedł do ostatniej fotografii. Przedstawiała wnętrze mieszkania. Jego mieszkania, w którym teraz siedział. Musiał ją pstryknąć przez przypadek, gdy sprawdzał sprzęt. Już chciał wykasować zdjęcie, ale coś zwróciło jego uwagę.
Jakaś twarz za oknem. Uchwycił podglądacza? Innego paparazzi? Odruchowo spojrzał za siebie. Za oknem nikogo nie było. Odwrócił się z powrotem w stronę monitora i zamarł. Twarz na zdjęciu znajdowała się teraz w pokoju, niemal w całości go wypełniając. Zamazane i rozjeżdżające się rysy nie przykryły jej demonicznego wyglądu. Czarnych oczodołów gapiących się na niego prosto z monitora, skóry jarzącej się ognistym blaskiem, nadymanych policzków, w których tkwiły szeroko otwarte usta i ziejąca z nich otchłań. Hubert próbował skasować zdjęcie, ale program nie odpowiadał. Poderwał się z krzesła i dysząc znowu spojrzał za siebie. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał był jego własny krzyk przerażenia. 
Znaleziono go następnego dnia, po tym jak zniecierpliwione redakcje zaczęły szukać swojego fotoreportera. Lekarz stwierdził śmierć w wyniku udaru mózgu, a policja wykluczyła udział osób trzecich. W komputerze znaleziono jego ostatnie zdjęcia, w tym jedno, którego nie dało się otworzyć. Plik był uszkodzony.

niedziela, 2 czerwca 2013

Czy on znowu się pojawi?

Ścieżka wśród wysokich traw była tak wąska, że cała trójka musiała iść gęsiego. Na czele podążał Ugryź z nosem przy ziemi. Mały, brzydki kundel o sierści koloru musztardy był niczym kompas dla dwóch wiecznie pijanych meneli w średnim wieku, którzy często mieli problem z orientacją w terenie, szczególnie w środku nocy. Poza tym Czesiek i Wiesiek musieli skoncentrować się na bezpiecznym transporcie tego, co znaleźli po całodniowym przeszukiwaniu osiedlowych śmietników. Rozklekotany wózek skrzypiał niemiłosiernie, wyładowany do granic możliwości przedmiotami z plastiku, różnych rodzajów metalu oraz tego, co nie zostało skonsumowane przez sytych. 
Byli już blisko swojego koczowiska, kiedy Ugryź stanął jak wryty, postawił uszy i zaczął głośno warczeć, by za moment przejść w ostre szczekanie. Mężczyźni nie zwrócili większej uwagi na zachowanie czworonoga. Spotykali już w tym miejscu zboczeńców, kopulujące pary, podpitych studentów oraz swoich kompanów w niedoli. Wszystkich intruzów potrafili skutecznie przegonić. Pies po chwili niepewności zanurzył się w trawie, nie przestając ujadać.
- Wyczuł, kurwa, jakieś zwierzę – splunął Czesiek. – Pewnie kota.
- Ugryź, do nogi! – wrzasnął Wiesiek. – Zara go zgubimy – dodał ciszej, pociągając nosem. 
Niewielki pies rzeczywiście mógł łatwo zniknąć w otaczającej ich scenerii dziko rosnących traw i krzewów, nawet w słoneczny dzień, a co dopiero, gdy panują czarne mroki, lekko tylko rozjaśniane przez trzy czwarte księżyca. 
Aż trudno było uwierzyć, że znajdowali się w środku dużego miasta. Teren, nazywany Łaciną, był ostatnim miejscem w centrum Poznania, którego praktycznie nie dotknęła cywilizacja. Jego granice przylegały do wiecznie zakorkowanego Ronda Rataje i wielkich blokowisk. Wkrótce miało się to skończyć. Cały obszar został przeznaczony na osiedle i galerię handlową, ale póki co, pustkowie służyło jeszcze takim jak Czesiek, Wiesiek i Ugryź.
Szczekanie umilkło, ale narastający szelest deptanej trawy sygnalizował, że pies wraca. Po chwili na ścieżkę wyskoczył Ugryź, cały i zdrowy, ale jakoś dziwnie zdezorientowany. Zamiast ruszyć dalej, wszedł pod wózek, położył się, zwinął w kłębek i zakrył pysk ogonem 
- Ugryź, prowadź! – rozkazał Wiesiek.
- Co on taki wystraszony? – Czesiek spojrzał w kierunku, z którego wrócił Ugryź. 
Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewali. 

Ścieżka wśród wysokich traw była tak wąska, że cała trójka musiała iść gęsiego. Na czele podążał Ugryź z nosem przy ziemi. Mały, brzydki kundel o sierści koloru musztardy był niczym kompas dla dwóch wiecznie pijanych meneli w średnim wieku, którzy często mieli problem z orientacją w terenie, szczególnie w środku nocy. Poza tym Czesiek i Wiesiek musieli skoncentrować się na bezpiecznym transporcie tego, co znaleźli po całodniowym przeszukiwaniu osiedlowych śmietników. Rozklekotany wózek skrzypiał niemiłosiernie, wyładowany do granic możliwości przedmiotami z plastiku, różnych rodzajów metalu oraz tego, co nie zostało skonsumowane przez sytych. 
Byli już blisko swojego koczowiska, kiedy Ugryź stanął jak wryty, postawił uszy i zaczął głośno warczeć, by za moment przejść w ostre szczekanie. Mężczyźni nie zwrócili większej uwagi na zachowanie czworonoga. Spotykali już w tym miejscu zboczeńców, kopulujące pary, podpitych studentów oraz swoich kompanów w niedoli. Wszystkich intruzów potrafili skutecznie przegonić. Pies po chwili niepewności zanurzył się w trawie, nie przestając ujadać.
- Wyczuł, kurwa, jakieś zwierzę – splunął Czesiek. – Pewnie kota.
- Ugryź, do nogi! – wrzasnął Wiesiek. – Zara go zgubimy – dodał ciszej, pociągając nosem. 
Niewielki pies rzeczywiście mógł łatwo zniknąć w otaczającej ich scenerii dziko rosnących traw i krzewów, nawet w słoneczny dzień, a co dopiero, gdy panują czarne mroki, lekko tylko rozjaśniane przez trzy czwarte księżyca. 
Aż trudno było uwierzyć, że znajdowali się w środku dużego miasta. Teren, nazywany Łaciną, był ostatnim miejscem w centrum Poznania, którego praktycznie nie dotknęła cywilizacja. Jego granice przylegały do wiecznie zakorkowanego Ronda Rataje i wielkich blokowisk. Wkrótce miało się to skończyć. Cały obszar został przeznaczony na osiedle i galerię handlową, ale póki co, pustkowie służyło jeszcze takim jak Czesiek, Wiesiek i Ugryź.
Szczekanie umilkło, ale narastający szelest deptanej trawy sygnalizował, że pies wraca. Po chwili na ścieżkę wyskoczył Ugryź, cały i zdrowy, ale jakoś dziwnie zdezorientowany. Zamiast ruszyć dalej, wszedł pod wózek, położył się, zwinął w kłębek i zakrył pysk ogonem 
- Ugryź, prowadź! – rozkazał Wiesiek.
- Co on taki wystraszony? – Czesiek spojrzał w kierunku, z którego wrócił Ugryź. 
Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewali. 

*

Komisarz Karolina Gehl dokładni obejrzała znalezione zwłoki oraz miejsce zbrodni. Wczesnym rankiem dwóch bezdomnych znalazł jeden z ich kolegów „po fachu”. Najpierw zauważył siedzącego nieruchomo psa. Na widok leżących bezwładnie ciał z odciętymi głowami kolega zwymiotował, a następnie pobiegł prosto na komisariat. Bezdomni zginęli zaledwie sto metrów od ich koczowiska, czyli rozłożystego, samotnego drzewa i kilku krzaków. Idealna letnia rezydencja.
- Widziałem już zamordowanych bezdomnych – technik policyjny złożył komisarz Gehl wstępny raport – ale po raz pierwszy w taki sposób. Bardzo precyzyjna dekapitacja. Jedno cięcie zakrzywionym narzędziem. Specjalista z najwyższej półki.
- Czyli możemy wykluczyć tego, który ich odnalazł – skwitowała Gehl.
- Morderstwa dokonał ktoś o bardzo wysokim wzroście i sporej sile – tłumaczył technik. – Ich kumpel ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i z trudem utrzymuje butelkę z winem. 
Stali na ścieżce, dokładnie w miejscu, gdzie znaleziono Czesława i Wiesława. Wokół było już posprzątane. Teren zabezpieczono, ciała zabrano do policyjnego laboratorium, a Ugryź trafił do schroniska. 
- Szkoda, że prawdopodobnie jedyny świadek nic nam nie powie – westchnęła Gehl.
Niestety technik nie miał dla niej niczego na pocieszenie.
- Nie znaleźliśmy żadnych śladów, które mogłyby nas jakoś ukierunkować. W wózku typowe fanty bezdomnych. Nawet nie ruszone. Ktoś naprawdę zadbał, żeby to była czysta robota. 
- Zawodowiec morduje dwóch kloszardów. – Komisarz Gehl pokręciła głową. – Po co?
- Może w ramach treningu – stwierdził z całkowitą powagą technik – albo mamy do czynienia z psycholem robiącym to dla zabawy. Odezwę się, kiedy dokładnie ich przebadam.
Gehl wróciła do Komendy Miejskiej przy ulicy Szylinga. Poleciła rzecznikowi prasowemu wydanie stosownego komunikatu dla mediów, bardzo lakonicznego w swojej treści. Makabryczność zbrodni była doskonałą okazją dla tabloidów do stworzenia wizji psychopaty biegającego po Poznaniu i odcinającego ludziom głowy. Stąd już tylko krok do psychozy, która zawsze komplikuje śledztwo. Nie mogła pozwolić na żadne kompromitujące sytuacje. Ciężko pracowała na swoją obecną pozycję. Atrakcyjna, czterdziestoletnia brunetka miała bardzo wysokie notowania w poznańskiej policji.
Po południu zadzwonił technik. Oznajmił, że po dokładniejszym zbadaniu zwłok w zasadzie niewiele ma do dodania. Stwierdził jedynie, że narzędzie, którym odcięto głowy, było zardzewiałe. Problem w tym, że czymś takim trudno jest jednym cięciem skrócić dorosłego człowieka o głowę.
- Jak to wytłumaczyć? – spytała Karolina.
- Nie wiem – przyznał technik. – To musiał być naprawdę super siłacz. Tym bardziej… - zawahał się.
- Tak? – zachęciła go.
- Biorąc pod uwagę miejsca, w których stali w chwili śmierci, i przebieg cięcia, wygląda to tak, jakby morderca ściął ich za jednym razem.
- Dwie głowy? – upewniła się. 
- No tak – potwierdził – ale to już w ogóle wydaje się niemożliwe – dodał zaraz. – Tak chyba potrafili tylko samuraje i Podbipięta – starał się zażartować.
Podziękowała, przy okazji poprawiając technika, że niejaki Podbipięta miał na swoim koncie trzy głowy, i poprosiła, żeby jutro rano raport z sekcji trafił na jej biurko. Odkładając słuchawkę, westchnęła, ciesząc się, że rozmowy nie słyszeli dziennikarze. Wyobraziła sobie pierwsze strony gazet donoszące, że policja wytypowała już podejrzanych – samuraja i Podbipiętę. To byłby hit sezonu ogórkowego. 
Rozmyślania przerwał telefon. Policjantka dyżurująca w holu komendy poinformowała, że przyszedł człowiek w sprawie morderstwa bezdomnych. Gehl poleciła natychmiast przyprowadzić go na jej piętro, po wcześniejszym sprawdzeniu wykrywaczem metali. Wezwała swojego współpracownika Mariusz Klonowskiego i zapytała, czy poprowadzi z nią tę sprawę.
- Chyba nie mam wyjścia, Karolino – lubił się z nią trochę podroczyć. Znali się jak przysłowiowe „łyse konie”. – A przy okazji przekazuję serdeczne pozdrowienia od mojej żony.
- Dziękuję. Co u Moniki?
- W porządku. Pyta, kiedy wybierzesz się z nią na kawę.
- Powiedz jej, że niedługo, ale najpierw udam się z tobą na rozmowę z gościem, który podobno coś wie.
Niespodziewany gość, który podobno coś wiedział, czekał już w pokoju przesłuchań. Wysoki, w średnim wieku, ubrany skromnie w jasną koszulę i czarne spodnie. Przyprószone siwizną włosy zaczesane były na bok. 
- Marcin Proboszcz – przedstawił się, a Gehl poprosiła, żeby usiadł. Razem z Klonowskim zajęli miejsce po drugiej stronie małego stołu.
- Co ma pan nam do powiedzenia? – komisarz oparła splecione dłonie o blat.
- Jestem proboszczem parafii pod wezwaniem św. Rocha. – Widząc miny dwojga śledczych, uśmiechnął się krzywo. – Wiem, jak to brzmi. Ludzie zawsze reagują śmiechem albo pukają się w czoło, ale ja naprawdę nazywam się Proboszcz i jestem proboszczem. 
- Znam faceta o nazwisku Prymas – oznajmił Klonowski - ale on nie jest prymasem. 
- Przejdźmy do rzeczy. – Gehl zmierzyła współpracownika spojrzeniem przywołującym do porządku. – Pańska… przepraszam, księdza parafia jest położona najbliżej Łaciny.
- Po drugiej stronie ulicy – uściślił.
- Co księdzu wiadomo w sprawie morderstwa? 
Proboszcz opowiedział, jak podczas dyżuru w biurze parafialnym odwiedził go młody człowiek, który usłyszał w radiu o zamordowaniu dwóch bezdomnych. Twierdził, że już od dawna spodziewał się złych wydarzeń na Łacinie. Według jego słów ma tam grasować demon ukryty w ludzkim ciele, który czasem przybiera postać pół człowieka, pół psa. Demon, zwany Płonnikiem, w okresie oktawy Bożego Ciała wykrada zboże z niezżętych jeszcze kłosów. Zdolność tę miał posiąść, paktując z diabłem. Posługuje się wielkim sierpem, którym wśród łanów zbóż wycina wąską ścieżkę, znacząc w ten sposób obszar, który sobie upatrzył. Zboża na tak oznaczonym polu nie wydadzą plonów, a ziarna trafią do Płonnika. Co prawda, na Łacinie od dawna już niczego nie uprawiano, ale nieznajomy utrzymywał, że tym razem demon przybył, aby mścić się na ludziach. Dlatego zginęli bezdomni, którzy przypadkowo na niego trafili. Morderstwa mogą się powtarzać, a jedynym sposobem, aby powstrzymać demona, jest zatknięcie w ziemi poświęconych w kościele gałązek. 
- Wyciągnął z małego plecaka dwie zasuszone gałązki i domagał się, żebym je poświęcił – kończył swoją opowieść Proboszcz. – Kiedy odmówiłem, bardzo się zdenerwował. Krzyczał, że będę odpowiedzialny za kolejne tragedie, i wybiegł z biura parafialnego. Odczekałem jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a potem wyszedłem na zewnątrz. Ostrożnie obszedłem dookoła cały kościół, ale nie było po nim śladu. Zajrzałem do kościoła i zobaczyłem, jak zanurza gałązki w chrzcielnicy. Zacząłem krzyczeć, a on szybko uciekł. To musi być niezły wariat, ale ponieważ mówił o morderstwie, zdecydowałem, że przyjdę do państwa i o wszystkim opowiem.
- Bardzo dobrze ksiądz zrobił. – Gehl nabrała głębszego wdechu. – Proszę nam pomóc w sporządzeniu portretu pamięciowego tego człowieka. Rozumiem, że nie raczył się przedstawić.
- Przeciwnie. Mówił, że nazywa się Roman Mietkowski.
Po zakończeniu rozmowy policjanci wrócili do pokoju Gehl i zaczęli zastanawiać się nad tym, co usłyszeli od proboszcza.
- Moim zdaniem świr. – Ocena Klonowskiego nie pozostawiała marginesu na spekulacje.
- Zgadzam się tobą, ale czy świr nie może popełnić morderstwa? – zapytała ostrożnie Karolina. 
- Co proponujesz?
- Na początek sprawdźmy, czy on rzeczywiście tak się nazywa.
Usiadła przy komputerze i wpisała w wyszukiwarkę nazwisko wymienione przez księdza. Okazało się, że Roman Mietkowski ma swojego bloga. Jego zawartość wskazywała, że był to ten sam osobnik, który odwiedził proboszcza. Wszystkie wpisy poświęcone zostały stworom ze słowiańskiej mitologii. Na blogu roiło się od nazw demonów, strzyg, czarownic i upiorów. Autor najwięcej miejsca poświęcił Płonnikowi. 
Wiedza Mietkowskiego była jednak znacznie bardziej pogłębiona i nie opierała się jedynie na ludowych przekazach. Powołując się na odnalezioną kronikę parafialną z początku XIX wieku, opisywał historię ujęcia człowieka, którego podejrzewano, że jako Płonnik działa na terenie dzisiejszej Łaciny. W tamtych czasach obszar nie należał do miasta. Rozciągały się na nim pola i łąki. Nie wiadomo, w jaki sposób miejscowej ludności udało się odkryć, że jeden z ich sąsiadów wszedł w spółkę z siłami nieczystymi. Pewnego dnia człowiek ów został otoczony przez chłopów z widłami. Zamierzali wypędzić go ze wsi, ale on poderżnął sobie gardło dużym sierpem. Zanim to jednak zrobił, oznajmił, że jego duch nie zginie i powróci za dwieście lat, a wtedy zemści się na ludziach. 
- Gość ma fantazję – uśmiechnął się Klonowski. – Napisał coś o sobie?
- Niewiele. Ukończył etnologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, a później został zatrudniony na uczelni. – Gehl wróciła znowu do treści bloga. – Ostatni wpis pochodzi z poniedziałku.
- Z wczoraj?
- Tak. Kilkanaście godzin przed morderstwem. Posłuchaj, co napisał.

Płonnik oznaczył teren. Wkrótce pewnie zaatakuje. Straciłem jedyną poszlakę świadczącą o jego istnieniu i zamiarach. Jestem pewien, że on to sprawił. Zresztą nawet gdybym pokazał kronikę na uczelni, i tak by mi nie uwierzyli. Nikt mi nie wierzy, ale wkrótce wszyscy się przekonają.

Gehl stwierdziła, że Mietkowskiemu trzeba się lepiej przyjrzeć. 
- Być może wydaje mu się, że jest tym demonem – wyjaśniła. – Postaraj się dowiedzieć, gdzie facet mieszka, a ja uderzę na uczelnię. 

*

W Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM dobrze znano Mietkowskiego. Na punkcie Płonnika miał prawdziwą obsesję. Pisał o nim w artykułach i pracach naukowych, które uczelnia odrzucała, nie chcąc narazić się na kompromitację. Próbował potwierdzić swoje teorie, powołując się, na kronikę parafialną z 1811 roku, w której zapisano historię schwytania i śmierci człowieka uważanego za Płonnika. 
- Zaproponowaliśmy Romkowi, żeby przyniósł tę kronikę, to zbadamy jej autentyczność – tłumaczył doktorant, który pracował z Mietkowskim. – Wczoraj miał dostarczyć eksponat. Nie zjawił się. Zadzwonił i opowiadał mocno roztrzęsionym głosem, że skradziono mu kronikę. Podobno na ulicy podjechał do niego ktoś na skuterze i wyrwał mu ją spod pachy. Przekonywaliśmy go, żeby zgłosił sprawę policji, ale odpowiedział, że to nic nie da. 
- A sam dokument? – interesowała się Gehl. – W jaki sposób Mietkowski wszedł w jego posiadanie? 
- Twierdził, że otrzymał w prezencie od nieżyjącego już sąsiada, który nie miał jej komu zostawić. Księga miała zostać uratowana w pożarze wiejskiego kościoła pod koniec XIX wieku. Od tej pory była przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie sąsiada. – Doktorant rozłożył ręce. – Taki dokument, nawet jeśli istnieje, nie jest dowodem na to, że po świecie chodzą demony czy inne siły nadprzyrodzone. Nie na tym polega etnologia.
- Domyśla się pan, gdzie może teraz być Roman?
- Nie mam pojęcia. Poprosił o tygodniowy urlop. Czy on narobił sobie problemów?
Zanim zdążyła zastanowić się nad odpowiedzią, zadzwonił Klonowski, prosząc o szybkie załatwienie pozwolenia wejścia do mieszkania Mietkowskiego. 
- Formalnie Mietkowski jest zameldowany u rodziców na Starym Mieście – relacjonował Klonowski – ale dwa tygodnie temu wyprowadził się od nich. Zamieszkał w ciekawym miejscu. Kojarzysz nowy wieżowiec przy Rondzie Rataje?
- Ten obok stacji benzynowej i dworca autobusowego?
- Dokładnie. A co znajduje się po drugiej stronie ulicy?
- Osiedla mieszkaniowe.
- A w kierunku wschodnim?
- O cholera! 
- Wieżowiec ma dwanaście pięter. On wynajął mieszkanie na jedenastym. Ma piękny widok na całą Łacinę – podsumował zadowolony z siebie Klonowski.
Za pół godziny Karolina Gehl była w wieżowcu z odpowiednim zezwoleniem i dwoma funkcjonariuszami. Trzydziestometrową kawalerkę z aneksem kuchennym urządzono bardzo skromnie. Tapczan, szafka, jedno krzesło, w małej lodówce serek topiony i napoczęty sok. Jedynym przedmiotem burzącym ascetyczny wizerunek był teleskop stojący przy oknie. Brakowało dwóch najważniejszych elementów. Lokatora i narzędzia zbrodni. 
- Karolino, czy możesz tu podejść!? – zawołał Klonowski patrząc przez lunetę.
- To chyba on – ucieszyła się, zerkając przez teleskop. Wśród wysokich traw Łaciny szedł jakiś mężczyzna z podręcznym plecakiem. – Odwiedza miejsce zbrodni. Wyjdziemy mu na spotkanie.
Wchodząc na teren Łaciny, rozdzielili się, żeby otoczyć Mietkowskiego. Gehl razem z jednym policjantem skradała się pochylona w trawie. Gdzieś z drugiej strony przedzierał się Klonowski z drugim funkcjonariuszem. Karolina zbliżyła się do samotnie rosnącego drzewa. Wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk. Razem z towarzyszącym jej policjantem zaczęła biec z całych sił. Rozległ się kolejny krzyk. Wiedziała, że jest już blisko. Dopadła wreszcie wąskiej ścieżki, na której popełniono morderstwo, i zamarła. Ciała Klonowskiego i drugiego policjanta leżały jedno na drugim, a tuż obok ich głowy. Nad zabitymi stał mężczyzna trzymający w ręku zakrwawiony sierp. Karolina, z trudem opanowując drżenie na całym ciele, wycelowała w niego pistolet. Mietkowski upuścił sierp i uniósł ręce w górę.
- Ja tego nie zrobiłem – wyjąkał.
- Zamknij się gnoju! – wrzasnęła komisarz i osobiście zakuła go w kajdanki, zaciskając je najmocniej, jak się dało.

*

Po uroczystościach pogrzebowych szef poznańskiej policji zaprosił komisarz Gehl do swojego gabinetu. Zaproponował, żeby udała się na dłuższy urlop. Przekonywał, że to się jej należy, a nawet jest bardzo wskazane.
- Czym sobie zasłużyłam? – Wzruszyła ramionami. – Zginęło dwóch policjantów, za których odpowiadałam.
- Ujęłaś niebezpiecznego psychopatę – przypomniał komendant. – Prokurator postawił mu już zarzut zabójstwa czterech osób. 
- Mietkowski nie przyznaje się.
- To nie ma znaczenia. Dowody są aż nadto oczywiste. Jedyne, czego uczepi się obrona, to próba uznania go za niepoczytalnego, ale ja do tego nie dopuszczę. – Komendant zacisnął zęby. – Załatwił dwóch naszych.
- Nadal nie potrafię zrozumieć, jak ktoś uzbrojony tylko w sierp, mógł zabić dwóch policjantów z bronią – Gehl po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich kilku dni zadała to pytanie. 
- Błagam cię, Karolino, nie rozpamiętuj już tego, bo zwariujesz. – Spojrzał na nią ze współczuciem. – Musisz wrócić do równowagi. Jesteś silna. Dasz radę.
Podziękowała szefowi i pojechała do swojego mieszkania, żeby pobyć trochę w czterech ścianach. W pracy rzeczywiście trudno było jej wytrzymać. Wszystko przypominało jej o Klonowskim. 
Ledwie jednak zamknęła za sobą drzwi i usadowiła się na sofie, rozległ się dzwonek domofonu. Żona, a właściwie już wdowa po Klonowskim. Były dobrymi koleżankami, ale od śmierci męża Monika się z nią nie kontaktowała.
- Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale musiałam się z tobą zobaczyć.
Widok jej smutnej twarzy chwytał ze serce. Karolina zaprosiła ją do pokoju. 
- Jeżeli mogę ci w czymś pomóc… - zaczęła, ale Monika szybko jej przerwała.
- Wybacz, że nie odzywałam się tak długo. Chcę, żebyś wiedziała, że nikogo z policji nie obwiniam za śmierć Mariusza, a zwłaszcza nie ciebie.
- Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne.
- Chciałam o coś zapytać. – Monika mocno zaciskała dłonie. – Pracowałaś z nim. Czy Mariusz miał kogoś? To znaczy inną kobietę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? – mogła spodziewać się każdego pytania, ale nie tego.
- On był ostatnio jakiś inny. Unikał mnie. Przestał ze mną sypiać. Spędzał noc w drugim pokoju na kanapie. – Monika otarła łzy. – Wiem, że to nie mogłaś być ty. Po prostu cię znam. Boże, co ja wygaduję. – Wyjęła chusteczkę.
Karolina nalała jej szklankę wody. Sobie też.
- Od kiedy zaczął się tak zachowywać?
- Parę dni przed śmiercią. A ostatnią noc spędził poza domem. Oświadczył, że ma nagłe wezwanie. Wrócił nad ranem. Wystraszyłam się, bo na twarzy miał ślady krwi. Szybko je zmył. To nie była jego krew. Pytałam, co się stało, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Zjadł śniadanie i znowu wyszedł. Czy on naprawdę miał jakąś nocną akcję?
- W tej chwili nie pamiętam. – Karolina przyłożyła dłoń do skroni. Doskonale wiedziała, że tamtej nocy Mariusz nie był nigdzie wzywany.
- Dzisiaj dowiedziałam się, że wynajął mieszkanie – ciągnęła Monika. – Właściciel zobaczył jego zdjęcie w gazecie. Sporo o tym pisano. Skontaktował się ze mną i zwrócił zaliczkę, którą wpłacił Mariusz. Dobrze, że można jeszcze spotkać takich ludzi. Zgodził się też, żebym na chwilę zajrzała do tego mieszkania. To była mała kawalerka. Nie zdążył jej nawet umeblować. Puste ściany, jakby nikt tam nie mieszkał. Jest jeszcze jedna rzecz – nie mogła powstrzymać potoku słów. – Mariusz kupił sobie skuter. Trzymał go w podziemnym garażu w tym bloku. Skutery nigdy go nie interesowały.
- Gdzie wynajął mieszkanie? – zapytała Karolina i wypiła łyk wody.
- W tym nowym wieżowcu, przy Rondzie Rataje. 
- Pamiętasz numer mieszkania? 
- Tak się składa, że zapamiętałam. – Monika pociągnęła nosem. – Mieszkanie 127. Na ostatnim piętrze.
Karolina omal nie upuściła szklanki. Ostatnie piętro dokładnie nad mieszkaniem Mietkowskiego. Z widokiem na Łacinę.
- Wiesz, co było najdziwniejsze? – Monika nie skończyła jeszcze festiwalu rewelacji. – W tym pustym mieszkaniu na środku pokoju stało metalowe wiadro. Były w nim resztki spalonych kartek papieru i to – sięgnęła do torby, którą cały czas trzymała przy sobie. Wyjęła z niej ciemnobrązową, skórzaną oprawę po książce, z której ktoś wyrwał wszystkie kartki. Chociaż skóra lekko się nadpaliła, na grzbiecie bez problemu można dało się odczytać, że była to kiedyś kronika parafialna z 1811 roku. – Nic już z tego nie rozumiem – pokręciła głową. 
Karolina rozumiała coraz więcej, chociaż jej racjonalistyczny umysł bronił się przed taką interpretacją. Chwyciła Monikę za rękę.
- Możesz być pewna, że Mariusz bardzo cię kochał i nigdy by ciebie nie zdradził. – Tego była absolutnie pewna. – Prawdopodobnie przeszedł jakieś załamanie. Gliniarzom to się zdarza. Taka praca. Mariusz został dzisiaj pochowany z honorami. Pamiętamy go jako dobrego policjanta i wspaniałego człowieka. Niech tak zostanie. Rozumiesz?
Monika pokiwała głową i z całych sił objęła Karolinę. 
- Mam do ciebie prośbę i nie przyjmę odmowy. – Postarała się o uśmiech. – Chcę, żebyś zaopiekowała się skuterem po Mariuszu. Ja się na tym nie znam. 
- Niech będzie – zgodziła się Karolina.
Monika została jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a kiedy wyszła, Gehl wyjęła z szuflady biurka kopię zeznań Mietkowskiego i zaczęła z uwagą czytać tekst, który kilka dni temu tylko pobieżnie przejrzała. 

Udałem się na Łacinę, żeby zatknąć poświęcone gałązki na ziemi, którą opanował Płonnik. To jedyny sposób na powstrzymanie demona. W przeciwnym razie byłby aktywny przez resztę oktawy Bożego Ciała. To raptem kilka dni, ale kto wie, ilu ludzi mógł jeszcze zabić. Przyszedł się zemścić za to, co spotkało go dwieście lat temu. Tym razem nie zamierzał wycinać zboża, którego na Ławicy i tak od dawna już nie ma. Przewidziałem, kiedy nastąpi jego aktywność. Próbowałem o tym mówić, ale nikt mnie nie słuchał. Musiałem sam temu zapobiec. Przyszedłem z gałązkami, które poświęciłem w kościele. Gdy byłem już na miejscu zbrodni, nadeszło dwóch policjantów, przedstawili się i zapytali, co tu robię. Próbowałem wytłumaczyć, a wtedy ten ubrany po cywilnemu, który przedstawił się jako Mariusz Klonowski, wydał z siebie krzyk i na moich oczach zmienił się w pół człowieka, pół psa. Jedna z jego rąk nadal przypominała ludzką i bardzo się wydłużyła. Trzymał w niej duży sierp. Zamachnął się szeroko i odciął głowę policjantowi w mundurze. Następnie skierował się w moją stronę. Sięgnąłem błyskawicznie do plecaka, wyjąłem z niego gałązki i wbiłem w ziemię. Płonnik zatrzymał się i znowu przeraźliwie ryknął. Zaczął się jakby rozdwajać. Wyłoniła się z niego postać policjanta, bezwładna, chwiejąca się. Płonnik odciął mu głowę, zanim ten zdążył upaść. Potem demon stał, przez chwilę mierząc mnie nienawistnym wzrokiem, a następnie rozpłynął się w powietrzu. Zrozumiałem, że udało się go pozbyć. Niestety, odchodząc, zdążył jeszcze zabić człowieka, którego ciałem zawładnął. Kiedy po demonie nie pozostał już żaden ślad, z przerażeniem zauważyłem, że trzymam w ręku jego sierp. W tym samym momencie pojawiła się policjantka. Płonnik zemścił się na mnie. Odpowiem teraz za jego zbrodnie. 
PS. Cały czas mam wrażenie, jakbym już gdzieś widział tego policjanta. Tego Klonowskiego.

*

Następnego dnia, bardzo wczesnym rankiem Karolina złożyła wizytę właścicielowi, od którego Mariusz wynajął mieszkanie. Poinformowała, że podkomisarz Klonowski wykonywał tajne zadanie, do którego potrzebne było mieszkanie operacyjne.
- Proszę zachować ten fakt w absolutnej tajemnicy. Ten człowiek nigdy tutaj nie mieszkał. Nigdy go pan nie spotkał. Jego żony również. Rozumiemy się? – zmierzyła właściciela surowym wzrokiem.
- Oczywiście – zapewnił przejęty mężczyzna.
Następnie wzięła skuter Klonowskiego i pojechała nad Jezioro Kierskie, leżące na granicy miasta. Znalazła najbardziej odludne miejsce, rozejrzała się uważnie dookoła i wepchnęła maszynę do wody. Wcześniej do małego bagażnika włożyła oprawę po kronice parafialnej. Przez chwilę pomyślała o Mietkowskim. Jemu nie mogła już pomóc.

*
Ścieżka wśród wysokich traw była tak wąska, że cała trójka musiała iść gęsiego. Na czele podążał Ugryź z nosem przy ziemi. Mały, brzydki kundel o sierści koloru musztardy był niczym kompas dla dwóch wiecznie pijanych meneli w średnim wieku, którzy często mieli problem z orientacją w terenie, szczególnie w środku nocy. Poza tym Czesiek i Wiesiek musieli skoncentrować się na bezpiecznym transporcie tego, co znaleźli po całodniowym przeszukiwaniu osiedlowych śmietników. Rozklekotany wózek skrzypiał niemiłosiernie, wyładowany do granic możliwości przedmiotami z plastiku, różnych rodzajów metalu oraz tego, co nie zostało skonsumowane przez sytych. 
Byli już blisko swojego koczowiska, kiedy Ugryź stanął jak wryty, postawił uszy i zaczął głośno warczeć, by za moment przejść w ostre szczekanie. Mężczyźni nie zwrócili większej uwagi na zachowanie czworonoga. Spotykali już w tym miejscu zboczeńców, kopulujące pary, podpitych studentów oraz swoich kompanów w niedoli. Wszystkich intruzów potrafili skutecznie przegonić. Pies po chwili niepewności zanurzył się w trawie, nie przestając ujadać.
- Wyczuł, kurwa, jakieś zwierzę – splunął Czesiek. – Pewnie kota.
- Ugryź, do nogi! – wrzasnął Wiesiek. – Zara go zgubimy – dodał ciszej, pociągając nosem. 
Niewielki pies rzeczywiście mógł łatwo zniknąć w otaczającej ich scenerii dziko rosnących traw i krzewów, nawet w słoneczny dzień, a co dopiero, gdy panują czarne mroki, lekko tylko rozjaśniane przez trzy czwarte księżyca. 
Aż trudno było uwierzyć, że znajdowali się w środku dużego miasta. Teren, nazywany Łaciną, był ostatnim miejscem w centrum Poznania, którego praktycznie nie dotknęła cywilizacja. Jego granice przylegały do wiecznie zakorkowanego Ronda Rataje i wielkich blokowisk. Wkrótce miało się to skończyć. Cały obszar został przeznaczony na osiedle i galerię handlową, ale póki co, pustkowie służyło jeszcze takim jak Czesiek, Wiesiek i Ugryź.
Szczekanie umilkło, ale narastający szelest deptanej trawy sygnalizował, że pies wraca. Po chwili na ścieżkę wyskoczył Ugryź, cały i zdrowy, ale jakoś dziwnie zdezorientowany. Zamiast ruszyć dalej, wszedł pod wózek, położył się, zwinął w kłębek i zakrył pysk ogonem 
- Ugryź, prowadź! – rozkazał Wiesiek.
- Co on taki wystraszony? – Czesiek spojrzał w kierunku, z którego wrócił Ugryź. 
Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewali. 

Ścieżka wśród wysokich traw była tak wąska, że cała trójka musiała iść gęsiego. Na czele podążał Ugryź z nosem przy ziemi. Mały, brzydki kundel o sierści koloru musztardy był niczym kompas dla dwóch wiecznie pijanych meneli w średnim wieku, którzy często mieli problem z orientacją w terenie, szczególnie w środku nocy. Poza tym Czesiek i Wiesiek musieli skoncentrować się na bezpiecznym transporcie tego, co znaleźli po całodniowym przeszukiwaniu osiedlowych śmietników. Rozklekotany wózek skrzypiał niemiłosiernie, wyładowany do granic możliwości przedmiotami z plastiku, różnych rodzajów metalu oraz tego, co nie zostało skonsumowane przez sytych. 
Byli już blisko swojego koczowiska, kiedy Ugryź stanął jak wryty, postawił uszy i zaczął głośno warczeć, by za moment przejść w ostre szczekanie. Mężczyźni nie zwrócili większej uwagi na zachowanie czworonoga. Spotykali już w tym miejscu zboczeńców, kopulujące pary, podpitych studentów oraz swoich kompanów w niedoli. Wszystkich intruzów potrafili skutecznie przegonić. Pies po chwili niepewności zanurzył się w trawie, nie przestając ujadać.
- Wyczuł, kurwa, jakieś zwierzę – splunął Czesiek. – Pewnie kota.
- Ugryź, do nogi! – wrzasnął Wiesiek. – Zara go zgubimy – dodał ciszej, pociągając nosem. 
Niewielki pies rzeczywiście mógł łatwo zniknąć w otaczającej ich scenerii dziko rosnących traw i krzewów, nawet w słoneczny dzień, a co dopiero, gdy panują czarne mroki, lekko tylko rozjaśniane przez trzy czwarte księżyca. 
Aż trudno było uwierzyć, że znajdowali się w środku dużego miasta. Teren, nazywany Łaciną, był ostatnim miejscem w centrum Poznania, którego praktycznie nie dotknęła cywilizacja. Jego granice przylegały do wiecznie zakorkowanego Ronda Rataje i wielkich blokowisk. Wkrótce miało się to skończyć. Cały obszar został przeznaczony na osiedle i galerię handlową, ale póki co, pustkowie służyło jeszcze takim jak Czesiek, Wiesiek i Ugryź.
Szczekanie umilkło, ale narastający szelest deptanej trawy sygnalizował, że pies wraca. Po chwili na ścieżkę wyskoczył Ugryź, cały i zdrowy, ale jakoś dziwnie zdezorientowany. Zamiast ruszyć dalej, wszedł pod wózek, położył się, zwinął w kłębek i zakrył pysk ogonem 
- Ugryź, prowadź! – rozkazał Wiesiek.
- Co on taki wystraszony? – Czesiek spojrzał w kierunku, z którego wrócił Ugryź. 
Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewali. 

*

Komisarz Karolina Gehl dokładni obejrzała znalezione zwłoki oraz miejsce zbrodni. Wczesnym rankiem dwóch bezdomnych znalazł jeden z ich kolegów „po fachu”. Najpierw zauważył siedzącego nieruchomo psa. Na widok leżących bezwładnie ciał z odciętymi głowami kolega zwymiotował, a następnie pobiegł prosto na komisariat. Bezdomni zginęli zaledwie sto metrów od ich koczowiska, czyli rozłożystego, samotnego drzewa i kilku krzaków. Idealna letnia rezydencja.
- Widziałem już zamordowanych bezdomnych – technik policyjny złożył komisarz Gehl wstępny raport – ale po raz pierwszy w taki sposób. Bardzo precyzyjna dekapitacja. Jedno cięcie zakrzywionym narzędziem. Specjalista z najwyższej półki.
- Czyli możemy wykluczyć tego, który ich odnalazł – skwitowała Gehl.
- Morderstwa dokonał ktoś o bardzo wysokim wzroście i sporej sile – tłumaczył technik. – Ich kumpel ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i z trudem utrzymuje butelkę z winem. 
Stali na ścieżce, dokładnie w miejscu, gdzie znaleziono Czesława i Wiesława. Wokół było już posprzątane. Teren zabezpieczono, ciała zabrano do policyjnego laboratorium, a Ugryź trafił do schroniska. 
- Szkoda, że prawdopodobnie jedyny świadek nic nam nie powie – westchnęła Gehl.
Niestety technik nie miał dla niej niczego na pocieszenie.
- Nie znaleźliśmy żadnych śladów, które mogłyby nas jakoś ukierunkować. W wózku typowe fanty bezdomnych. Nawet nie ruszone. Ktoś naprawdę zadbał, żeby to była czysta robota. 
- Zawodowiec morduje dwóch kloszardów. – Komisarz Gehl pokręciła głową. – Po co?
- Może w ramach treningu – stwierdził z całkowitą powagą technik – albo mamy do czynienia z psycholem robiącym to dla zabawy. Odezwę się, kiedy dokładnie ich przebadam.
Gehl wróciła do Komendy Miejskiej przy ulicy Szylinga. Poleciła rzecznikowi prasowemu wydanie stosownego komunikatu dla mediów, bardzo lakonicznego w swojej treści. Makabryczność zbrodni była doskonałą okazją dla tabloidów do stworzenia wizji psychopaty biegającego po Poznaniu i odcinającego ludziom głowy. Stąd już tylko krok do psychozy, która zawsze komplikuje śledztwo. Nie mogła pozwolić na żadne kompromitujące sytuacje. Ciężko pracowała na swoją obecną pozycję. Atrakcyjna, czterdziestoletnia brunetka miała bardzo wysokie notowania w poznańskiej policji.
Po południu zadzwonił technik. Oznajmił, że po dokładniejszym zbadaniu zwłok w zasadzie niewiele ma do dodania. Stwierdził jedynie, że narzędzie, którym odcięto głowy, było zardzewiałe. Problem w tym, że czymś takim trudno jest jednym cięciem skrócić dorosłego człowieka o głowę.
- Jak to wytłumaczyć? – spytała Karolina.
- Nie wiem – przyznał technik. – To musiał być naprawdę super siłacz. Tym bardziej… - zawahał się.
- Tak? – zachęciła go.
- Biorąc pod uwagę miejsca, w których stali w chwili śmierci, i przebieg cięcia, wygląda to tak, jakby morderca ściął ich za jednym razem.
- Dwie głowy? – upewniła się. 
- No tak – potwierdził – ale to już w ogóle wydaje się niemożliwe – dodał zaraz. – Tak chyba potrafili tylko samuraje i Podbipięta – starał się zażartować.
Podziękowała, przy okazji poprawiając technika, że niejaki Podbipięta miał na swoim koncie trzy głowy, i poprosiła, żeby jutro rano raport z sekcji trafił na jej biurko. Odkładając słuchawkę, westchnęła, ciesząc się, że rozmowy nie słyszeli dziennikarze. Wyobraziła sobie pierwsze strony gazet donoszące, że policja wytypowała już podejrzanych – samuraja i Podbipiętę. To byłby hit sezonu ogórkowego. 
Rozmyślania przerwał telefon. Policjantka dyżurująca w holu komendy poinformowała, że przyszedł człowiek w sprawie morderstwa bezdomnych. Gehl poleciła natychmiast przyprowadzić go na jej piętro, po wcześniejszym sprawdzeniu wykrywaczem metali. Wezwała swojego współpracownika Mariusz Klonowskiego i zapytała, czy poprowadzi z nią tę sprawę.
- Chyba nie mam wyjścia, Karolino – lubił się z nią trochę podroczyć. Znali się jak przysłowiowe „łyse konie”. – A przy okazji przekazuję serdeczne pozdrowienia od mojej żony.
- Dziękuję. Co u Moniki?
- W porządku. Pyta, kiedy wybierzesz się z nią na kawę.
- Powiedz jej, że niedługo, ale najpierw udam się z tobą na rozmowę z gościem, który podobno coś wie.
Niespodziewany gość, który podobno coś wiedział, czekał już w pokoju przesłuchań. Wysoki, w średnim wieku, ubrany skromnie w jasną koszulę i czarne spodnie. Przyprószone siwizną włosy zaczesane były na bok. 
- Marcin Proboszcz – przedstawił się, a Gehl poprosiła, żeby usiadł. Razem z Klonowskim zajęli miejsce po drugiej stronie małego stołu.
- Co ma pan nam do powiedzenia? – komisarz oparła splecione dłonie o blat.
- Jestem proboszczem parafii pod wezwaniem św. Rocha. – Widząc miny dwojga śledczych, uśmiechnął się krzywo. – Wiem, jak to brzmi. Ludzie zawsze reagują śmiechem albo pukają się w czoło, ale ja naprawdę nazywam się Proboszcz i jestem proboszczem. 
- Znam faceta o nazwisku Prymas – oznajmił Klonowski - ale on nie jest prymasem. 
- Przejdźmy do rzeczy. – Gehl zmierzyła współpracownika spojrzeniem przywołującym do porządku. – Pańska… przepraszam, księdza parafia jest położona najbliżej Łaciny.
- Po drugiej stronie ulicy – uściślił.
- Co księdzu wiadomo w sprawie morderstwa? 
Proboszcz opowiedział, jak podczas dyżuru w biurze parafialnym odwiedził go młody człowiek, który usłyszał w radiu o zamordowaniu dwóch bezdomnych. Twierdził, że już od dawna spodziewał się złych wydarzeń na Łacinie. Według jego słów ma tam grasować demon ukryty w ludzkim ciele, który czasem przybiera postać pół człowieka, pół psa. Demon, zwany Płonnikiem, w okresie oktawy Bożego Ciała wykrada zboże z niezżętych jeszcze kłosów. Zdolność tę miał posiąść, paktując z diabłem. Posługuje się wielkim sierpem, którym wśród łanów zbóż wycina wąską ścieżkę, znacząc w ten sposób obszar, który sobie upatrzył. Zboża na tak oznaczonym polu nie wydadzą plonów, a ziarna trafią do Płonnika. Co prawda, na Łacinie od dawna już niczego nie uprawiano, ale nieznajomy utrzymywał, że tym razem demon przybył, aby mścić się na ludziach. Dlatego zginęli bezdomni, którzy przypadkowo na niego trafili. Morderstwa mogą się powtarzać, a jedynym sposobem, aby powstrzymać demona, jest zatknięcie w ziemi poświęconych w kościele gałązek. 
- Wyciągnął z małego plecaka dwie zasuszone gałązki i domagał się, żebym je poświęcił – kończył swoją opowieść Proboszcz. – Kiedy odmówiłem, bardzo się zdenerwował. Krzyczał, że będę odpowiedzialny za kolejne tragedie, i wybiegł z biura parafialnego. Odczekałem jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a potem wyszedłem na zewnątrz. Ostrożnie obszedłem dookoła cały kościół, ale nie było po nim śladu. Zajrzałem do kościoła i zobaczyłem, jak zanurza gałązki w chrzcielnicy. Zacząłem krzyczeć, a on szybko uciekł. To musi być niezły wariat, ale ponieważ mówił o morderstwie, zdecydowałem, że przyjdę do państwa i o wszystkim opowiem.
- Bardzo dobrze ksiądz zrobił. – Gehl nabrała głębszego wdechu. – Proszę nam pomóc w sporządzeniu portretu pamięciowego tego człowieka. Rozumiem, że nie raczył się przedstawić.
- Przeciwnie. Mówił, że nazywa się Roman Mietkowski.
Po zakończeniu rozmowy policjanci wrócili do pokoju Gehl i zaczęli zastanawiać się nad tym, co usłyszeli od proboszcza.
- Moim zdaniem świr. – Ocena Klonowskiego nie pozostawiała marginesu na spekulacje.
- Zgadzam się tobą, ale czy świr nie może popełnić morderstwa? – zapytała ostrożnie Karolina. 
- Co proponujesz?
- Na początek sprawdźmy, czy on rzeczywiście tak się nazywa.
Usiadła przy komputerze i wpisała w wyszukiwarkę nazwisko wymienione przez księdza. Okazało się, że Roman Mietkowski ma swojego bloga. Jego zawartość wskazywała, że był to ten sam osobnik, który odwiedził proboszcza. Wszystkie wpisy poświęcone zostały stworom ze słowiańskiej mitologii. Na blogu roiło się od nazw demonów, strzyg, czarownic i upiorów. Autor najwięcej miejsca poświęcił Płonnikowi. 
Wiedza Mietkowskiego była jednak znacznie bardziej pogłębiona i nie opierała się jedynie na ludowych przekazach. Powołując się na odnalezioną kronikę parafialną z początku XIX wieku, opisywał historię ujęcia człowieka, którego podejrzewano, że jako Płonnik działa na terenie dzisiejszej Łaciny. W tamtych czasach obszar nie należał do miasta. Rozciągały się na nim pola i łąki. Nie wiadomo, w jaki sposób miejscowej ludności udało się odkryć, że jeden z ich sąsiadów wszedł w spółkę z siłami nieczystymi. Pewnego dnia człowiek ów został otoczony przez chłopów z widłami. Zamierzali wypędzić go ze wsi, ale on poderżnął sobie gardło dużym sierpem. Zanim to jednak zrobił, oznajmił, że jego duch nie zginie i powróci za dwieście lat, a wtedy zemści się na ludziach. 
- Gość ma fantazję – uśmiechnął się Klonowski. – Napisał coś o sobie?
- Niewiele. Ukończył etnologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, a później został zatrudniony na uczelni. – Gehl wróciła znowu do treści bloga. – Ostatni wpis pochodzi z poniedziałku.
- Z wczoraj?
- Tak. Kilkanaście godzin przed morderstwem. Posłuchaj, co napisał.

Płonnik oznaczył teren. Wkrótce pewnie zaatakuje. Straciłem jedyną poszlakę świadczącą o jego istnieniu i zamiarach. Jestem pewien, że on to sprawił. Zresztą nawet gdybym pokazał kronikę na uczelni, i tak by mi nie uwierzyli. Nikt mi nie wierzy, ale wkrótce wszyscy się przekonają.

Gehl stwierdziła, że Mietkowskiemu trzeba się lepiej przyjrzeć. 
- Być może wydaje mu się, że jest tym demonem – wyjaśniła. – Postaraj się dowiedzieć, gdzie facet mieszka, a ja uderzę na uczelnię. 

*

W Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM dobrze znano Mietkowskiego. Na punkcie Płonnika miał prawdziwą obsesję. Pisał o nim w artykułach i pracach naukowych, które uczelnia odrzucała, nie chcąc narazić się na kompromitację. Próbował potwierdzić swoje teorie, powołując się, na kronikę parafialną z 1811 roku, w której zapisano historię schwytania i śmierci człowieka uważanego za Płonnika. 
- Zaproponowaliśmy Romkowi, żeby przyniósł tę kronikę, to zbadamy jej autentyczność – tłumaczył doktorant, który pracował z Mietkowskim. – Wczoraj miał dostarczyć eksponat. Nie zjawił się. Zadzwonił i opowiadał mocno roztrzęsionym głosem, że skradziono mu kronikę. Podobno na ulicy podjechał do niego ktoś na skuterze i wyrwał mu ją spod pachy. Przekonywaliśmy go, żeby zgłosił sprawę policji, ale odpowiedział, że to nic nie da. 
- A sam dokument? – interesowała się Gehl. – W jaki sposób Mietkowski wszedł w jego posiadanie? 
- Twierdził, że otrzymał w prezencie od nieżyjącego już sąsiada, który nie miał jej komu zostawić. Księga miała zostać uratowana w pożarze wiejskiego kościoła pod koniec XIX wieku. Od tej pory była przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie sąsiada. – Doktorant rozłożył ręce. – Taki dokument, nawet jeśli istnieje, nie jest dowodem na to, że po świecie chodzą demony czy inne siły nadprzyrodzone. Nie na tym polega etnologia.
- Domyśla się pan, gdzie może teraz być Roman?
- Nie mam pojęcia. Poprosił o tygodniowy urlop. Czy on narobił sobie problemów?
Zanim zdążyła zastanowić się nad odpowiedzią, zadzwonił Klonowski, prosząc o szybkie załatwienie pozwolenia wejścia do mieszkania Mietkowskiego. 
- Formalnie Mietkowski jest zameldowany u rodziców na Starym Mieście – relacjonował Klonowski – ale dwa tygodnie temu wyprowadził się od nich. Zamieszkał w ciekawym miejscu. Kojarzysz nowy wieżowiec przy Rondzie Rataje?
- Ten obok stacji benzynowej i dworca autobusowego?
- Dokładnie. A co znajduje się po drugiej stronie ulicy?
- Osiedla mieszkaniowe.
- A w kierunku wschodnim?
- O cholera! 
- Wieżowiec ma dwanaście pięter. On wynajął mieszkanie na jedenastym. Ma piękny widok na całą Łacinę – podsumował zadowolony z siebie Klonowski.
Za pół godziny Karolina Gehl była w wieżowcu z odpowiednim zezwoleniem i dwoma funkcjonariuszami. Trzydziestometrową kawalerkę z aneksem kuchennym urządzono bardzo skromnie. Tapczan, szafka, jedno krzesło, w małej lodówce serek topiony i napoczęty sok. Jedynym przedmiotem burzącym ascetyczny wizerunek był teleskop stojący przy oknie. Brakowało dwóch najważniejszych elementów. Lokatora i narzędzia zbrodni. 
- Karolino, czy możesz tu podejść!? – zawołał Klonowski patrząc przez lunetę.
- To chyba on – ucieszyła się, zerkając przez teleskop. Wśród wysokich traw Łaciny szedł jakiś mężczyzna z podręcznym plecakiem. – Odwiedza miejsce zbrodni. Wyjdziemy mu na spotkanie.
Wchodząc na teren Łaciny, rozdzielili się, żeby otoczyć Mietkowskiego. Gehl razem z jednym policjantem skradała się pochylona w trawie. Gdzieś z drugiej strony przedzierał się Klonowski z drugim funkcjonariuszem. Karolina zbliżyła się do samotnie rosnącego drzewa. Wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk. Razem z towarzyszącym jej policjantem zaczęła biec z całych sił. Rozległ się kolejny krzyk. Wiedziała, że jest już blisko. Dopadła wreszcie wąskiej ścieżki, na której popełniono morderstwo, i zamarła. Ciała Klonowskiego i drugiego policjanta leżały jedno na drugim, a tuż obok ich głowy. Nad zabitymi stał mężczyzna trzymający w ręku zakrwawiony sierp. Karolina, z trudem opanowując drżenie na całym ciele, wycelowała w niego pistolet. Mietkowski upuścił sierp i uniósł ręce w górę.
- Ja tego nie zrobiłem – wyjąkał.
- Zamknij się gnoju! – wrzasnęła komisarz i osobiście zakuła go w kajdanki, zaciskając je najmocniej, jak się dało.

*

Po uroczystościach pogrzebowych szef poznańskiej policji zaprosił komisarz Gehl do swojego gabinetu. Zaproponował, żeby udała się na dłuższy urlop. Przekonywał, że to się jej należy, a nawet jest bardzo wskazane.
- Czym sobie zasłużyłam? – Wzruszyła ramionami. – Zginęło dwóch policjantów, za których odpowiadałam.
- Ujęłaś niebezpiecznego psychopatę – przypomniał komendant. – Prokurator postawił mu już zarzut zabójstwa czterech osób. 
- Mietkowski nie przyznaje się.
- To nie ma znaczenia. Dowody są aż nadto oczywiste. Jedyne, czego uczepi się obrona, to próba uznania go za niepoczytalnego, ale ja do tego nie dopuszczę. – Komendant zacisnął zęby. – Załatwił dwóch naszych.
- Nadal nie potrafię zrozumieć, jak ktoś uzbrojony tylko w sierp, mógł zabić dwóch policjantów z bronią – Gehl po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich kilku dni zadała to pytanie. 
- Błagam cię, Karolino, nie rozpamiętuj już tego, bo zwariujesz. – Spojrzał na nią ze współczuciem. – Musisz wrócić do równowagi. Jesteś silna. Dasz radę.
Podziękowała szefowi i pojechała do swojego mieszkania, żeby pobyć trochę w czterech ścianach. W pracy rzeczywiście trudno było jej wytrzymać. Wszystko przypominało jej o Klonowskim. 
Ledwie jednak zamknęła za sobą drzwi i usadowiła się na sofie, rozległ się dzwonek domofonu. Żona, a właściwie już wdowa po Klonowskim. Były dobrymi koleżankami, ale od śmierci męża Monika się z nią nie kontaktowała.
- Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale musiałam się z tobą zobaczyć.
Widok jej smutnej twarzy chwytał ze serce. Karolina zaprosiła ją do pokoju. 
- Jeżeli mogę ci w czymś pomóc… - zaczęła, ale Monika szybko jej przerwała.
- Wybacz, że nie odzywałam się tak długo. Chcę, żebyś wiedziała, że nikogo z policji nie obwiniam za śmierć Mariusza, a zwłaszcza nie ciebie.
- Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne.
- Chciałam o coś zapytać. – Monika mocno zaciskała dłonie. – Pracowałaś z nim. Czy Mariusz miał kogoś? To znaczy inną kobietę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? – mogła spodziewać się każdego pytania, ale nie tego.
- On był ostatnio jakiś inny. Unikał mnie. Przestał ze mną sypiać. Spędzał noc w drugim pokoju na kanapie. – Monika otarła łzy. – Wiem, że to nie mogłaś być ty. Po prostu cię znam. Boże, co ja wygaduję. – Wyjęła chusteczkę.
Karolina nalała jej szklankę wody. Sobie też.
- Od kiedy zaczął się tak zachowywać?
- Parę dni przed śmiercią. A ostatnią noc spędził poza domem. Oświadczył, że ma nagłe wezwanie. Wrócił nad ranem. Wystraszyłam się, bo na twarzy miał ślady krwi. Szybko je zmył. To nie była jego krew. Pytałam, co się stało, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Zjadł śniadanie i znowu wyszedł. Czy on naprawdę miał jakąś nocną akcję?
- W tej chwili nie pamiętam. – Karolina przyłożyła dłoń do skroni. Doskonale wiedziała, że tamtej nocy Mariusz nie był nigdzie wzywany.
- Dzisiaj dowiedziałam się, że wynajął mieszkanie – ciągnęła Monika. – Właściciel zobaczył jego zdjęcie w gazecie. Sporo o tym pisano. Skontaktował się ze mną i zwrócił zaliczkę, którą wpłacił Mariusz. Dobrze, że można jeszcze spotkać takich ludzi. Zgodził się też, żebym na chwilę zajrzała do tego mieszkania. To była mała kawalerka. Nie zdążył jej nawet umeblować. Puste ściany, jakby nikt tam nie mieszkał. Jest jeszcze jedna rzecz – nie mogła powstrzymać potoku słów. – Mariusz kupił sobie skuter. Trzymał go w podziemnym garażu w tym bloku. Skutery nigdy go nie interesowały.
- Gdzie wynajął mieszkanie? – zapytała Karolina i wypiła łyk wody.
- W tym nowym wieżowcu, przy Rondzie Rataje. 
- Pamiętasz numer mieszkania? 
- Tak się składa, że zapamiętałam. – Monika pociągnęła nosem. – Mieszkanie 127. Na ostatnim piętrze.
Karolina omal nie upuściła szklanki. Ostatnie piętro dokładnie nad mieszkaniem Mietkowskiego. Z widokiem na Łacinę.
- Wiesz, co było najdziwniejsze? – Monika nie skończyła jeszcze festiwalu rewelacji. – W tym pustym mieszkaniu na środku pokoju stało metalowe wiadro. Były w nim resztki spalonych kartek papieru i to – sięgnęła do torby, którą cały czas trzymała przy sobie. Wyjęła z niej ciemnobrązową, skórzaną oprawę po książce, z której ktoś wyrwał wszystkie kartki. Chociaż skóra lekko się nadpaliła, na grzbiecie bez problemu można dało się odczytać, że była to kiedyś kronika parafialna z 1811 roku. – Nic już z tego nie rozumiem – pokręciła głową. 
Karolina rozumiała coraz więcej, chociaż jej racjonalistyczny umysł bronił się przed taką interpretacją. Chwyciła Monikę za rękę.
- Możesz być pewna, że Mariusz bardzo cię kochał i nigdy by ciebie nie zdradził. – Tego była absolutnie pewna. – Prawdopodobnie przeszedł jakieś załamanie. Gliniarzom to się zdarza. Taka praca. Mariusz został dzisiaj pochowany z honorami. Pamiętamy go jako dobrego policjanta i wspaniałego człowieka. Niech tak zostanie. Rozumiesz?
Monika pokiwała głową i z całych sił objęła Karolinę. 
- Mam do ciebie prośbę i nie przyjmę odmowy. – Postarała się o uśmiech. – Chcę, żebyś zaopiekowała się skuterem po Mariuszu. Ja się na tym nie znam. 
- Niech będzie – zgodziła się Karolina.
Monika została jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a kiedy wyszła, Gehl wyjęła z szuflady biurka kopię zeznań Mietkowskiego i zaczęła z uwagą czytać tekst, który kilka dni temu tylko pobieżnie przejrzała. 

Udałem się na Łacinę, żeby zatknąć poświęcone gałązki na ziemi, którą opanował Płonnik. To jedyny sposób na powstrzymanie demona. W przeciwnym razie byłby aktywny przez resztę oktawy Bożego Ciała. To raptem kilka dni, ale kto wie, ilu ludzi mógł jeszcze zabić. Przyszedł się zemścić za to, co spotkało go dwieście lat temu. Tym razem nie zamierzał wycinać zboża, którego na Ławicy i tak od dawna już nie ma. Przewidziałem, kiedy nastąpi jego aktywność. Próbowałem o tym mówić, ale nikt mnie nie słuchał. Musiałem sam temu zapobiec. Przyszedłem z gałązkami, które poświęciłem w kościele. Gdy byłem już na miejscu zbrodni, nadeszło dwóch policjantów, przedstawili się i zapytali, co tu robię. Próbowałem wytłumaczyć, a wtedy ten ubrany po cywilnemu, który przedstawił się jako Mariusz Klonowski, wydał z siebie krzyk i na moich oczach zmienił się w pół człowieka, pół psa. Jedna z jego rąk nadal przypominała ludzką i bardzo się wydłużyła. Trzymał w niej duży sierp. Zamachnął się szeroko i odciął głowę policjantowi w mundurze. Następnie skierował się w moją stronę. Sięgnąłem błyskawicznie do plecaka, wyjąłem z niego gałązki i wbiłem w ziemię. Płonnik zatrzymał się i znowu przeraźliwie ryknął. Zaczął się jakby rozdwajać. Wyłoniła się z niego postać policjanta, bezwładna, chwiejąca się. Płonnik odciął mu głowę, zanim ten zdążył upaść. Potem demon stał, przez chwilę mierząc mnie nienawistnym wzrokiem, a następnie rozpłynął się w powietrzu. Zrozumiałem, że udało się go pozbyć. Niestety, odchodząc, zdążył jeszcze zabić człowieka, którego ciałem zawładnął. Kiedy po demonie nie pozostał już żaden ślad, z przerażeniem zauważyłem, że trzymam w ręku jego sierp. W tym samym momencie pojawiła się policjantka. Płonnik zemścił się na mnie. Odpowiem teraz za jego zbrodnie. 
PS. Cały czas mam wrażenie, jakbym już gdzieś widział tego policjanta. Tego Klonowskiego.

*

Następnego dnia, bardzo wczesnym rankiem Karolina złożyła wizytę właścicielowi, od którego Mariusz wynajął mieszkanie. Poinformowała, że podkomisarz Klonowski wykonywał tajne zadanie, do którego potrzebne było mieszkanie operacyjne.
- Proszę zachować ten fakt w absolutnej tajemnicy. Ten człowiek nigdy tutaj nie mieszkał. Nigdy go pan nie spotkał. Jego żony również. Rozumiemy się? – zmierzyła właściciela surowym wzrokiem.
- Oczywiście – zapewnił przejęty mężczyzna.
Następnie wzięła skuter Klonowskiego i pojechała nad Jezioro Kierskie, leżące na granicy miasta. Znalazła najbardziej odludne miejsce, rozejrzała się uważnie dookoła i wepchnęła maszynę do wody. Wcześniej do małego bagażnika włożyła oprawę po kronice parafialnej. Przez chwilę pomyślała o Mietkowskim. Jemu nie mogła już pomóc.

*

Komisarz Karolina Gehl dokładni obejrzała znalezione zwłoki oraz miejsce zbrodni. Wczesnym rankiem dwóch bezdomnych znalazł jeden z ich kolegów „po fachu”. Najpierw zauważył siedzącego nieruchomo psa. Na widok leżących bezwładnie ciał z odciętymi głowami kolega zwymiotował, a następnie pobiegł prosto na komisariat. Bezdomni zginęli zaledwie sto metrów od ich koczowiska, czyli rozłożystego, samotnego drzewa i kilku krzaków. Idealna letnia rezydencja.
- Widziałem już zamordowanych bezdomnych – technik policyjny złożył komisarz Gehl wstępny raport – ale po raz pierwszy w taki sposób. Bardzo precyzyjna dekapitacja. Jedno cięcie zakrzywionym narzędziem. Specjalista z najwyższej półki.
- Czyli możemy wykluczyć tego, który ich odnalazł – skwitowała Gehl.
- Morderstwa dokonał ktoś o bardzo wysokim wzroście i sporej sile – tłumaczył technik. – Ich kumpel ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i z trudem utrzymuje butelkę z winem. 
Stali na ścieżce, dokładnie w miejscu, gdzie znaleziono Czesława i Wiesława. Wokół było już posprzątane. Teren zabezpieczono, ciała zabrano do policyjnego laboratorium, a Ugryź trafił do schroniska. 
- Szkoda, że prawdopodobnie jedyny świadek nic nam nie powie – westchnęła Gehl.
Niestety technik nie miał dla niej niczego na pocieszenie.
- Nie znaleźliśmy żadnych śladów, które mogłyby nas jakoś ukierunkować. W wózku typowe fanty bezdomnych. Nawet nie ruszone. Ktoś naprawdę zadbał, żeby to była czysta robota. 
- Zawodowiec morduje dwóch kloszardów. – Komisarz Gehl pokręciła głową. – Po co?
- Może w ramach treningu – stwierdził z całkowitą powagą technik – albo mamy do czynienia z psycholem robiącym to dla zabawy. Odezwę się, kiedy dokładnie ich przebadam.
Gehl wróciła do Komendy Miejskiej przy ulicy Szylinga. Poleciła rzecznikowi prasowemu wydanie stosownego komunikatu dla mediów, bardzo lakonicznego w swojej treści. Makabryczność zbrodni była doskonałą okazją dla tabloidów do stworzenia wizji psychopaty biegającego po Poznaniu i odcinającego ludziom głowy. Stąd już tylko krok do psychozy, która zawsze komplikuje śledztwo. Nie mogła pozwolić na żadne kompromitujące sytuacje. Ciężko pracowała na swoją obecną pozycję. Atrakcyjna, czterdziestoletnia brunetka miała bardzo wysokie notowania w poznańskiej policji.
Po południu zadzwonił technik. Oznajmił, że po dokładniejszym zbadaniu zwłok w zasadzie niewiele ma do dodania. Stwierdził jedynie, że narzędzie, którym odcięto głowy, było zardzewiałe. Problem w tym, że czymś takim trudno jest jednym cięciem skrócić dorosłego człowieka o głowę.
- Jak to wytłumaczyć? – spytała Karolina.
- Nie wiem – przyznał technik. – To musiał być naprawdę super siłacz. Tym bardziej… - zawahał się.
- Tak? – zachęciła go.
- Biorąc pod uwagę miejsca, w których stali w chwili śmierci, i przebieg cięcia, wygląda to tak, jakby morderca ściął ich za jednym razem.
- Dwie głowy? – upewniła się. 
- No tak – potwierdził – ale to już w ogóle wydaje się niemożliwe – dodał zaraz. – Tak chyba potrafili tylko samuraje i Podbipięta – starał się zażartować.
Podziękowała, przy okazji poprawiając technika, że niejaki Podbipięta miał na swoim koncie trzy głowy, i poprosiła, żeby jutro rano raport z sekcji trafił na jej biurko. Odkładając słuchawkę, westchnęła, ciesząc się, że rozmowy nie słyszeli dziennikarze. Wyobraziła sobie pierwsze strony gazet donoszące, że policja wytypowała już podejrzanych – samuraja i Podbipiętę. To byłby hit sezonu ogórkowego. 
Rozmyślania przerwał telefon. Policjantka dyżurująca w holu komendy poinformowała, że przyszedł człowiek w sprawie morderstwa bezdomnych. Gehl poleciła natychmiast przyprowadzić go na jej piętro, po wcześniejszym sprawdzeniu wykrywaczem metali. Wezwała swojego współpracownika Mariusz Klonowskiego i zapytała, czy poprowadzi z nią tę sprawę.
- Chyba nie mam wyjścia, Karolino – lubił się z nią trochę podroczyć. Znali się jak przysłowiowe „łyse konie”. – A przy okazji przekazuję serdeczne pozdrowienia od mojej żony.
- Dziękuję. Co u Moniki?
- W porządku. Pyta, kiedy wybierzesz się z nią na kawę.
- Powiedz jej, że niedługo, ale najpierw udam się z tobą na rozmowę z gościem, który podobno coś wie.
Niespodziewany gość, który podobno coś wiedział, czekał już w pokoju przesłuchań. Wysoki, w średnim wieku, ubrany skromnie w jasną koszulę i czarne spodnie. Przyprószone siwizną włosy zaczesane były na bok. 
- Marcin Proboszcz – przedstawił się, a Gehl poprosiła, żeby usiadł. Razem z Klonowskim zajęli miejsce po drugiej stronie małego stołu.
- Co ma pan nam do powiedzenia? – komisarz oparła splecione dłonie o blat.
- Jestem proboszczem parafii pod wezwaniem św. Rocha. – Widząc miny dwojga śledczych, uśmiechnął się krzywo. – Wiem, jak to brzmi. Ludzie zawsze reagują śmiechem albo pukają się w czoło, ale ja naprawdę nazywam się Proboszcz i jestem proboszczem. 
- Znam faceta o nazwisku Prymas – oznajmił Klonowski - ale on nie jest prymasem. 
- Przejdźmy do rzeczy. – Gehl zmierzyła współpracownika spojrzeniem przywołującym do porządku. – Pańska… przepraszam, księdza parafia jest położona najbliżej Łaciny.
- Po drugiej stronie ulicy – uściślił.
- Co księdzu wiadomo w sprawie morderstwa? 
Proboszcz opowiedział, jak podczas dyżuru w biurze parafialnym odwiedził go młody człowiek, który usłyszał w radiu o zamordowaniu dwóch bezdomnych. Twierdził, że już od dawna spodziewał się złych wydarzeń na Łacinie. Według jego słów ma tam grasować demon ukryty w ludzkim ciele, który czasem przybiera postać pół człowieka, pół psa. Demon, zwany Płonnikiem, w okresie oktawy Bożego Ciała wykrada zboże z niezżętych jeszcze kłosów. Zdolność tę miał posiąść, paktując z diabłem. Posługuje się wielkim sierpem, którym wśród łanów zbóż wycina wąską ścieżkę, znacząc w ten sposób obszar, który sobie upatrzył. Zboża na tak oznaczonym polu nie wydadzą plonów, a ziarna trafią do Płonnika. Co prawda, na Łacinie od dawna już niczego nie uprawiano, ale nieznajomy utrzymywał, że tym razem demon przybył, aby mścić się na ludziach. Dlatego zginęli bezdomni, którzy przypadkowo na niego trafili. Morderstwa mogą się powtarzać, a jedynym sposobem, aby powstrzymać demona, jest zatknięcie w ziemi poświęconych w kościele gałązek. 
- Wyciągnął z małego plecaka dwie zasuszone gałązki i domagał się, żebym je poświęcił – kończył swoją opowieść Proboszcz. – Kiedy odmówiłem, bardzo się zdenerwował. Krzyczał, że będę odpowiedzialny za kolejne tragedie, i wybiegł z biura parafialnego. Odczekałem jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a potem wyszedłem na zewnątrz. Ostrożnie obszedłem dookoła cały kościół, ale nie było po nim śladu. Zajrzałem do kościoła i zobaczyłem, jak zanurza gałązki w chrzcielnicy. Zacząłem krzyczeć, a on szybko uciekł. To musi być niezły wariat, ale ponieważ mówił o morderstwie, zdecydowałem, że przyjdę do państwa i o wszystkim opowiem.
- Bardzo dobrze ksiądz zrobił. – Gehl nabrała głębszego wdechu. – Proszę nam pomóc w sporządzeniu portretu pamięciowego tego człowieka. Rozumiem, że nie raczył się przedstawić.
- Przeciwnie. Mówił, że nazywa się Roman Mietkowski.
Po zakończeniu rozmowy policjanci wrócili do pokoju Gehl i zaczęli zastanawiać się nad tym, co usłyszeli od proboszcza.
- Moim zdaniem świr. – Ocena Klonowskiego nie pozostawiała marginesu na spekulacje.
- Zgadzam się tobą, ale czy świr nie może popełnić morderstwa? – zapytała ostrożnie Karolina. 
- Co proponujesz?
- Na początek sprawdźmy, czy on rzeczywiście tak się nazywa.
Usiadła przy komputerze i wpisała w wyszukiwarkę nazwisko wymienione przez księdza. Okazało się, że Roman Mietkowski ma swojego bloga. Jego zawartość wskazywała, że był to ten sam osobnik, który odwiedził proboszcza. Wszystkie wpisy poświęcone zostały stworom ze słowiańskiej mitologii. Na blogu roiło się od nazw demonów, strzyg, czarownic i upiorów. Autor najwięcej miejsca poświęcił Płonnikowi. 
Wiedza Mietkowskiego była jednak znacznie bardziej pogłębiona i nie opierała się jedynie na ludowych przekazach. Powołując się na odnalezioną kronikę parafialną z początku XIX wieku, opisywał historię ujęcia człowieka, którego podejrzewano, że jako Płonnik działa na terenie dzisiejszej Łaciny. W tamtych czasach obszar nie należał do miasta. Rozciągały się na nim pola i łąki. Nie wiadomo, w jaki sposób miejscowej ludności udało się odkryć, że jeden z ich sąsiadów wszedł w spółkę z siłami nieczystymi. Pewnego dnia człowiek ów został otoczony przez chłopów z widłami. Zamierzali wypędzić go ze wsi, ale on poderżnął sobie gardło dużym sierpem. Zanim to jednak zrobił, oznajmił, że jego duch nie zginie i powróci za dwieście lat, a wtedy zemści się na ludziach. 
- Gość ma fantazję – uśmiechnął się Klonowski. – Napisał coś o sobie?
- Niewiele. Ukończył etnologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, a później został zatrudniony na uczelni. – Gehl wróciła znowu do treści bloga. – Ostatni wpis pochodzi z poniedziałku.
- Z wczoraj?
- Tak. Kilkanaście godzin przed morderstwem. Posłuchaj, co napisał.

Ścieżka wśród wysokich traw była tak wąska, że cała trójka musiała iść gęsiego. Na czele podążał Ugryź z nosem przy ziemi. Mały, brzydki kundel o sierści koloru musztardy był niczym kompas dla dwóch wiecznie pijanych meneli w średnim wieku, którzy często mieli problem z orientacją w terenie, szczególnie w środku nocy. Poza tym Czesiek i Wiesiek musieli skoncentrować się na bezpiecznym transporcie tego, co znaleźli po całodniowym przeszukiwaniu osiedlowych śmietników. Rozklekotany wózek skrzypiał niemiłosiernie, wyładowany do granic możliwości przedmiotami z plastiku, różnych rodzajów metalu oraz tego, co nie zostało skonsumowane przez sytych.
Byli już blisko swojego koczowiska, kiedy Ugryź stanął jak wryty, postawił uszy i zaczął głośno warczeć, by za moment przejść w ostre szczekanie. Mężczyźni nie zwrócili większej uwagi na zachowanie czworonoga. Spotykali już w tym miejscu zboczeńców, kopulujące pary, podpitych studentów oraz swoich kompanów w niedoli. Wszystkich intruzów potrafili skutecznie przegonić. Pies po chwili niepewności zanurzył się w trawie, nie przestając ujadać.
- Wyczuł, kurwa, jakieś zwierzę – splunął Czesiek. – Pewnie kota.
- Ugryź, do nogi! – wrzasnął Wiesiek. – Zara go zgubimy – dodał ciszej, pociągając nosem.
Niewielki pies rzeczywiście mógł łatwo zniknąć w otaczającej ich scenerii dziko rosnących traw i krzewów, nawet w słoneczny dzień, a co dopiero, gdy panują czarne mroki, lekko tylko rozjaśniane przez trzy czwarte księżyca.
Aż trudno było uwierzyć, że znajdowali się w środku dużego miasta. Teren, nazywany Łaciną, był ostatnim miejscem w centrum Poznania, którego praktycznie nie dotknęła cywilizacja. Jego granice przylegały do wiecznie zakorkowanego Ronda Rataje i wielkich blokowisk. Wkrótce miało się to skończyć. Cały obszar został przeznaczony na osiedle i galerię handlową, ale póki co, pustkowie służyło jeszcze takim jak Czesiek, Wiesiek i Ugryź.
Szczekanie umilkło, ale narastający szelest deptanej trawy sygnalizował, że pies wraca. Po chwili na ścieżkę wyskoczył Ugryź, cały i zdrowy, ale jakoś dziwnie zdezorientowany. Zamiast ruszyć dalej, wszedł pod wózek, położył się, zwinął w kłębek i zakrył pysk ogonem
- Ugryź, prowadź! – rozkazał Wiesiek.
- Co on taki wystraszony? – Czesiek spojrzał w kierunku, z którego wrócił Ugryź.
Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewali.

*

Komisarz Karolina Gehl dokładni obejrzała znalezione zwłoki oraz miejsce zbrodni. Wczesnym rankiem dwóch bezdomnych znalazł jeden z ich kolegów „po fachu”. Najpierw zauważył siedzącego nieruchomo psa. Na widok leżących bezwładnie ciał z odciętymi głowami kolega zwymiotował, a następnie pobiegł prosto na komisariat. Bezdomni zginęli zaledwie sto metrów od ich koczowiska, czyli rozłożystego, samotnego drzewa i kilku krzaków. Idealna letnia rezydencja.
- Widziałem już zamordowanych bezdomnych – technik policyjny złożył komisarz Gehl wstępny raport – ale po raz pierwszy w taki sposób. Bardzo precyzyjna dekapitacja. Jedno cięcie zakrzywionym narzędziem. Specjalista z najwyższej półki.
- Czyli możemy wykluczyć tego, który ich odnalazł – skwitowała Gehl.
- Morderstwa dokonał ktoś o bardzo wysokim wzroście i sporej sile – tłumaczył technik. – Ich kumpel ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i z trudem utrzymuje butelkę z winem.
Stali na ścieżce, dokładnie w miejscu, gdzie znaleziono Czesława i Wiesława. Wokół było już posprzątane. Teren zabezpieczono, ciała zabrano do policyjnego laboratorium, a Ugryź trafił do schroniska.
- Szkoda, że prawdopodobnie jedyny świadek nic nam nie powie – westchnęła Gehl.
Niestety technik nie miał dla niej niczego na pocieszenie.
- Nie znaleźliśmy żadnych śladów, które mogłyby nas jakoś ukierunkować. W wózku typowe fanty bezdomnych. Nawet nie ruszone. Ktoś naprawdę zadbał, żeby to była czysta robota.
- Zawodowiec morduje dwóch kloszardów. – Komisarz Gehl pokręciła głową. – Po co?
- Może w ramach treningu – stwierdził z całkowitą powagą technik – albo mamy do czynienia z psycholem robiącym to dla zabawy. Odezwę się, kiedy dokładnie ich przebadam.
Gehl wróciła do Komendy Miejskiej przy ulicy Szylinga. Poleciła rzecznikowi prasowemu wydanie stosownego komunikatu dla mediów, bardzo lakonicznego w swojej treści. Makabryczność zbrodni była doskonałą okazją dla tabloidów do stworzenia wizji psychopaty biegającego po Poznaniu i odcinającego ludziom głowy. Stąd już tylko krok do psychozy, która zawsze komplikuje śledztwo. Nie mogła pozwolić na żadne kompromitujące sytuacje. Ciężko pracowała na swoją obecną pozycję. Atrakcyjna, czterdziestoletnia brunetka miała bardzo wysokie notowania w poznańskiej policji.
Po południu zadzwonił technik. Oznajmił, że po dokładniejszym zbadaniu zwłok w zasadzie niewiele ma do dodania. Stwierdził jedynie, że narzędzie, którym odcięto głowy, było zardzewiałe. Problem w tym, że czymś takim trudno jest jednym cięciem skrócić dorosłego człowieka o głowę.
- Jak to wytłumaczyć? – spytała Karolina.
- Nie wiem – przyznał technik. – To musiał być naprawdę super siłacz. Tym bardziej… - zawahał się.
- Tak? – zachęciła go.
- Biorąc pod uwagę miejsca, w których stali w chwili śmierci, i przebieg cięcia, wygląda to tak, jakby morderca ściął ich za jednym razem.
- Dwie głowy? – upewniła się.
- No tak – potwierdził – ale to już w ogóle wydaje się niemożliwe – dodał zaraz. – Tak chyba potrafili tylko samuraje i Podbipięta – starał się zażartować.
Podziękowała, przy okazji poprawiając technika, że niejaki Podbipięta miał na swoim koncie trzy głowy, i poprosiła, żeby jutro rano raport z sekcji trafił na jej biurko. Odkładając słuchawkę, westchnęła, ciesząc się, że rozmowy nie słyszeli dziennikarze. Wyobraziła sobie pierwsze strony gazet donoszące, że policja wytypowała już podejrzanych – samuraja i Podbipiętę. To byłby hit sezonu ogórkowego.
Rozmyślania przerwał telefon. Policjantka dyżurująca w holu komendy poinformowała, że przyszedł człowiek w sprawie morderstwa bezdomnych. Gehl poleciła natychmiast przyprowadzić go na jej piętro, po wcześniejszym sprawdzeniu wykrywaczem metali. Wezwała swojego współpracownika Mariusz Klonowskiego i zapytała, czy poprowadzi z nią tę sprawę.
- Chyba nie mam wyjścia, Karolino – lubił się z nią trochę podroczyć. Znali się jak przysłowiowe „łyse konie”. – A przy okazji przekazuję serdeczne pozdrowienia od mojej żony.
- Dziękuję. Co u Moniki?
- W porządku. Pyta, kiedy wybierzesz się z nią na kawę.
- Powiedz jej, że niedługo, ale najpierw udam się z tobą na rozmowę z gościem, który podobno coś wie.
Niespodziewany gość, który podobno coś wiedział, czekał już w pokoju przesłuchań. Wysoki, w średnim wieku, ubrany skromnie w jasną koszulę i czarne spodnie. Przyprószone siwizną włosy zaczesane były na bok.
- Marcin Proboszcz – przedstawił się, a Gehl poprosiła, żeby usiadł. Razem z Klonowskim zajęli miejsce po drugiej stronie małego stołu.
- Co ma pan nam do powiedzenia? – komisarz oparła splecione dłonie o blat.
- Jestem proboszczem parafii pod wezwaniem św. Rocha. – Widząc miny dwojga śledczych, uśmiechnął się krzywo. – Wiem, jak to brzmi. Ludzie zawsze reagują śmiechem albo pukają się w czoło, ale ja naprawdę nazywam się Proboszcz i jestem proboszczem.
- Znam faceta o nazwisku Prymas – oznajmił Klonowski - ale on nie jest prymasem.
- Przejdźmy do rzeczy. – Gehl zmierzyła współpracownika spojrzeniem przywołującym do porządku. – Pańska… przepraszam, księdza parafia jest położona najbliżej Łaciny.
- Po drugiej stronie ulicy – uściślił.
- Co księdzu wiadomo w sprawie morderstwa?
Proboszcz opowiedział, jak podczas dyżuru w biurze parafialnym odwiedził go młody człowiek, który usłyszał w radiu o zamordowaniu dwóch bezdomnych. Twierdził, że już od dawna spodziewał się złych wydarzeń na Łacinie. Według jego słów ma tam grasować demon ukryty w ludzkim ciele, który czasem przybiera postać pół człowieka, pół psa. Demon, zwany Płonnikiem, w okresie oktawy Bożego Ciała wykrada zboże z niezżętych jeszcze kłosów. Zdolność tę miał posiąść, paktując z diabłem. Posługuje się wielkim sierpem, którym wśród łanów zbóż wycina wąską ścieżkę, znacząc w ten sposób obszar, który sobie upatrzył. Zboża na tak oznaczonym polu nie wydadzą plonów, a ziarna trafią do Płonnika. Co prawda, na Łacinie od dawna już niczego nie uprawiano, ale nieznajomy utrzymywał, że tym razem demon przybył, aby mścić się na ludziach. Dlatego zginęli bezdomni, którzy przypadkowo na niego trafili. Morderstwa mogą się powtarzać, a jedynym sposobem, aby powstrzymać demona, jest zatknięcie w ziemi poświęconych w kościele gałązek.
- Wyciągnął z małego plecaka dwie zasuszone gałązki i domagał się, żebym je poświęcił – kończył swoją opowieść Proboszcz. – Kiedy odmówiłem, bardzo się zdenerwował. Krzyczał, że będę odpowiedzialny za kolejne tragedie, i wybiegł z biura parafialnego. Odczekałem jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a potem wyszedłem na zewnątrz. Ostrożnie obszedłem dookoła cały kościół, ale nie było po nim śladu. Zajrzałem do kościoła i zobaczyłem, jak zanurza gałązki w chrzcielnicy. Zacząłem krzyczeć, a on szybko uciekł. To musi być niezły wariat, ale ponieważ mówił o morderstwie, zdecydowałem, że przyjdę do państwa i o wszystkim opowiem.
- Bardzo dobrze ksiądz zrobił. – Gehl nabrała głębszego wdechu. – Proszę nam pomóc w sporządzeniu portretu pamięciowego tego człowieka. Rozumiem, że nie raczył się przedstawić.
- Przeciwnie. Mówił, że nazywa się Roman Mietkowski.
Po zakończeniu rozmowy policjanci wrócili do pokoju Gehl i zaczęli zastanawiać się nad tym, co usłyszeli od proboszcza.
- Moim zdaniem świr. – Ocena Klonowskiego nie pozostawiała marginesu na spekulacje.
- Zgadzam się tobą, ale czy świr nie może popełnić morderstwa? – zapytała ostrożnie Karolina.
- Co proponujesz?
- Na początek sprawdźmy, czy on rzeczywiście tak się nazywa.
Usiadła przy komputerze i wpisała w wyszukiwarkę nazwisko wymienione przez księdza. Okazało się, że Roman Mietkowski ma swojego bloga. Jego zawartość wskazywała, że był to ten sam osobnik, który odwiedził proboszcza. Wszystkie wpisy poświęcone zostały stworom ze słowiańskiej mitologii. Na blogu roiło się od nazw demonów, strzyg, czarownic i upiorów. Autor najwięcej miejsca poświęcił Płonnikowi.
Wiedza Mietkowskiego była jednak znacznie bardziej pogłębiona i nie opierała się jedynie na ludowych przekazach. Powołując się na odnalezioną kronikę parafialną z początku XIX wieku, opisywał historię ujęcia człowieka, którego podejrzewano, że jako Płonnik działa na terenie dzisiejszej Łaciny. W tamtych czasach obszar nie należał do miasta. Rozciągały się na nim pola i łąki. Nie wiadomo, w jaki sposób miejscowej ludności udało się odkryć, że jeden z ich sąsiadów wszedł w spółkę z siłami nieczystymi. Pewnego dnia człowiek ów został otoczony przez chłopów z widłami. Zamierzali wypędzić go ze wsi, ale on poderżnął sobie gardło dużym sierpem. Zanim to jednak zrobił, oznajmił, że jego duch nie zginie i powróci za dwieście lat, a wtedy zemści się na ludziach.
- Gość ma fantazję – uśmiechnął się Klonowski. – Napisał coś o sobie?
- Niewiele. Ukończył etnologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, a później został zatrudniony na uczelni. – Gehl wróciła znowu do treści bloga. – Ostatni wpis pochodzi z poniedziałku.
- Z wczoraj?
- Tak. Kilkanaście godzin przed morderstwem. Posłuchaj, co napisał.

Płonnik oznaczył teren. Wkrótce pewnie zaatakuje. Straciłem jedyną poszlakę świadczącą o jego istnieniu i zamiarach. Jestem pewien, że on to sprawił. Zresztą nawet gdybym pokazał kronikę na uczelni, i tak by mi nie uwierzyli. Nikt mi nie wierzy, ale wkrótce wszyscy się przekonają.

Gehl stwierdziła, że Mietkowskiemu trzeba się lepiej przyjrzeć.
- Być może wydaje mu się, że jest tym demonem – wyjaśniła. – Postaraj się dowiedzieć, gdzie facet mieszka, a ja uderzę na uczelnię.

*

W Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM dobrze znano Mietkowskiego. Na punkcie Płonnika miał prawdziwą obsesję. Pisał o nim w artykułach i pracach naukowych, które uczelnia odrzucała, nie chcąc narazić się na kompromitację. Próbował potwierdzić swoje teorie, powołując się, na kronikę parafialną z 1811 roku, w której zapisano historię schwytania i śmierci człowieka uważanego za Płonnika.
- Zaproponowaliśmy Romkowi, żeby przyniósł tę kronikę, to zbadamy jej autentyczność – tłumaczył doktorant, który pracował z Mietkowskim. – Wczoraj miał dostarczyć eksponat. Nie zjawił się. Zadzwonił i opowiadał mocno roztrzęsionym głosem, że skradziono mu kronikę. Podobno na ulicy podjechał do niego ktoś na skuterze i wyrwał mu ją spod pachy. Przekonywaliśmy go, żeby zgłosił sprawę policji, ale odpowiedział, że to nic nie da.
- A sam dokument? – interesowała się Gehl. – W jaki sposób Mietkowski wszedł w jego posiadanie?
- Twierdził, że otrzymał w prezencie od nieżyjącego już sąsiada, który nie miał jej komu zostawić. Księga miała zostać uratowana w pożarze wiejskiego kościoła pod koniec XIX wieku. Od tej pory była przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie sąsiada. – Doktorant rozłożył ręce. – Taki dokument, nawet jeśli istnieje, nie jest dowodem na to, że po świecie chodzą demony czy inne siły nadprzyrodzone. Nie na tym polega etnologia.
- Domyśla się pan, gdzie może teraz być Roman?
- Nie mam pojęcia. Poprosił o tygodniowy urlop. Czy on narobił sobie problemów?
Zanim zdążyła zastanowić się nad odpowiedzią, zadzwonił Klonowski, prosząc o szybkie załatwienie pozwolenia wejścia do mieszkania Mietkowskiego.
- Formalnie Mietkowski jest zameldowany u rodziców na Starym Mieście – relacjonował Klonowski – ale dwa tygodnie temu wyprowadził się od nich. Zamieszkał w ciekawym miejscu. Kojarzysz nowy wieżowiec przy Rondzie Rataje?
- Ten obok stacji benzynowej i dworca autobusowego?
- Dokładnie. A co znajduje się po drugiej stronie ulicy?
- Osiedla mieszkaniowe.
- A w kierunku wschodnim?
- O cholera!
- Wieżowiec ma dwanaście pięter. On wynajął mieszkanie na jedenastym. Ma piękny widok na całą Łacinę – podsumował zadowolony z siebie Klonowski.
Za pół godziny Karolina Gehl była w wieżowcu z odpowiednim zezwoleniem i dwoma funkcjonariuszami. Trzydziestometrową kawalerkę z aneksem kuchennym urządzono bardzo skromnie. Tapczan, szafka, jedno krzesło, w małej lodówce serek topiony i napoczęty sok. Jedynym przedmiotem burzącym ascetyczny wizerunek był teleskop stojący przy oknie. Brakowało dwóch najważniejszych elementów. Lokatora i narzędzia zbrodni.
- Karolino, czy możesz tu podejść!? – zawołał Klonowski patrząc przez lunetę.
- To chyba on – ucieszyła się, zerkając przez teleskop. Wśród wysokich traw Łaciny szedł jakiś mężczyzna z podręcznym plecakiem. – Odwiedza miejsce zbrodni. Wyjdziemy mu na spotkanie.
Wchodząc na teren Łaciny, rozdzielili się, żeby otoczyć Mietkowskiego. Gehl razem z jednym policjantem skradała się pochylona w trawie. Gdzieś z drugiej strony przedzierał się Klonowski z drugim funkcjonariuszem. Karolina zbliżyła się do samotnie rosnącego drzewa. Wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk. Razem z towarzyszącym jej policjantem zaczęła biec z całych sił. Rozległ się kolejny krzyk. Wiedziała, że jest już blisko. Dopadła wreszcie wąskiej ścieżki, na której popełniono morderstwo, i zamarła. Ciała Klonowskiego i drugiego policjanta leżały jedno na drugim, a tuż obok ich głowy. Nad zabitymi stał mężczyzna trzymający w ręku zakrwawiony sierp. Karolina, z trudem opanowując drżenie na całym ciele, wycelowała w niego pistolet. Mietkowski upuścił sierp i uniósł ręce w górę.
- Ja tego nie zrobiłem – wyjąkał.
- Zamknij się gnoju! – wrzasnęła komisarz i osobiście zakuła go w kajdanki, zaciskając je najmocniej, jak się dało.

*

Po uroczystościach pogrzebowych szef poznańskiej policji zaprosił komisarz Gehl do swojego gabinetu. Zaproponował, żeby udała się na dłuższy urlop. Przekonywał, że to się jej należy, a nawet jest bardzo wskazane.
- Czym sobie zasłużyłam? – Wzruszyła ramionami. – Zginęło dwóch policjantów, za których odpowiadałam.
- Ujęłaś niebezpiecznego psychopatę – przypomniał komendant. – Prokurator postawił mu już zarzut zabójstwa czterech osób.
- Mietkowski nie przyznaje się.
- To nie ma znaczenia. Dowody są aż nadto oczywiste. Jedyne, czego uczepi się obrona, to próba uznania go za niepoczytalnego, ale ja do tego nie dopuszczę. – Komendant zacisnął zęby. – Załatwił dwóch naszych.
- Nadal nie potrafię zrozumieć, jak ktoś uzbrojony tylko w sierp, mógł zabić dwóch policjantów z bronią – Gehl po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich kilku dni zadała to pytanie.
- Błagam cię, Karolino, nie rozpamiętuj już tego, bo zwariujesz. – Spojrzał na nią ze współczuciem. – Musisz wrócić do równowagi. Jesteś silna. Dasz radę.
Podziękowała szefowi i pojechała do swojego mieszkania, żeby pobyć trochę w czterech ścianach. W pracy rzeczywiście trudno było jej wytrzymać. Wszystko przypominało jej o Klonowskim.
Ledwie jednak zamknęła za sobą drzwi i usadowiła się na sofie, rozległ się dzwonek domofonu. Żona, a właściwie już wdowa po Klonowskim. Były dobrymi koleżankami, ale od śmierci męża Monika się z nią nie kontaktowała.
- Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale musiałam się z tobą zobaczyć.
Widok jej smutnej twarzy chwytał ze serce. Karolina zaprosiła ją do pokoju.
- Jeżeli mogę ci w czymś pomóc… - zaczęła, ale Monika szybko jej przerwała.
- Wybacz, że nie odzywałam się tak długo. Chcę, żebyś wiedziała, że nikogo z policji nie obwiniam za śmierć Mariusza, a zwłaszcza nie ciebie.
- Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne.
- Chciałam o coś zapytać. – Monika mocno zaciskała dłonie. – Pracowałaś z nim. Czy Mariusz miał kogoś? To znaczy inną kobietę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? – mogła spodziewać się każdego pytania, ale nie tego.
- On był ostatnio jakiś inny. Unikał mnie. Przestał ze mną sypiać. Spędzał noc w drugim pokoju na kanapie. – Monika otarła łzy. – Wiem, że to nie mogłaś być ty. Po prostu cię znam. Boże, co ja wygaduję. – Wyjęła chusteczkę.
Karolina nalała jej szklankę wody. Sobie też.
- Od kiedy zaczął się tak zachowywać?
- Parę dni przed śmiercią. A ostatnią noc spędził poza domem. Oświadczył, że ma nagłe wezwanie. Wrócił nad ranem. Wystraszyłam się, bo na twarzy miał ślady krwi. Szybko je zmył. To nie była jego krew. Pytałam, co się stało, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Zjadł śniadanie i znowu wyszedł. Czy on naprawdę miał jakąś nocną akcję?
- W tej chwili nie pamiętam. – Karolina przyłożyła dłoń do skroni. Doskonale wiedziała, że tamtej nocy Mariusz nie był nigdzie wzywany.
- Dzisiaj dowiedziałam się, że wynajął mieszkanie – ciągnęła Monika. – Właściciel zobaczył jego zdjęcie w gazecie. Sporo o tym pisano. Skontaktował się ze mną i zwrócił zaliczkę, którą wpłacił Mariusz. Dobrze, że można jeszcze spotkać takich ludzi. Zgodził się też, żebym na chwilę zajrzała do tego mieszkania. To była mała kawalerka. Nie zdążył jej nawet umeblować. Puste ściany, jakby nikt tam nie mieszkał. Jest jeszcze jedna rzecz – nie mogła powstrzymać potoku słów. – Mariusz kupił sobie skuter. Trzymał go w podziemnym garażu w tym bloku. Skutery nigdy go nie interesowały.
- Gdzie wynajął mieszkanie? – zapytała Karolina i wypiła łyk wody.
- W tym nowym wieżowcu, przy Rondzie Rataje.
- Pamiętasz numer mieszkania?
- Tak się składa, że zapamiętałam. – Monika pociągnęła nosem. – Mieszkanie 127. Na ostatnim piętrze.
Karolina omal nie upuściła szklanki. Ostatnie piętro dokładnie nad mieszkaniem Mietkowskiego. Z widokiem na Łacinę.
- Wiesz, co było najdziwniejsze? – Monika nie skończyła jeszcze festiwalu rewelacji. – W tym pustym mieszkaniu na środku pokoju stało metalowe wiadro. Były w nim resztki spalonych kartek papieru i to – sięgnęła do torby, którą cały czas trzymała przy sobie. Wyjęła z niej ciemnobrązową, skórzaną oprawę po książce, z której ktoś wyrwał wszystkie kartki. Chociaż skóra lekko się nadpaliła, na grzbiecie bez problemu można dało się odczytać, że była to kiedyś kronika parafialna z 1811 roku. – Nic już z tego nie rozumiem – pokręciła głową.
Karolina rozumiała coraz więcej, chociaż jej racjonalistyczny umysł bronił się przed taką interpretacją. Chwyciła Monikę za rękę.
- Możesz być pewna, że Mariusz bardzo cię kochał i nigdy by ciebie nie zdradził. – Tego była absolutnie pewna. – Prawdopodobnie przeszedł jakieś załamanie. Gliniarzom to się zdarza. Taka praca. Mariusz został dzisiaj pochowany z honorami. Pamiętamy go jako dobrego policjanta i wspaniałego człowieka. Niech tak zostanie. Rozumiesz?
Monika pokiwała głową i z całych sił objęła Karolinę.
- Mam do ciebie prośbę i nie przyjmę odmowy. – Postarała się o uśmiech. – Chcę, żebyś zaopiekowała się skuterem po Mariuszu. Ja się na tym nie znam.
- Niech będzie – zgodziła się Karolina.
Monika została jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a kiedy wyszła, Gehl wyjęła z szuflady biurka kopię zeznań Mietkowskiego i zaczęła z uwagą czytać tekst, który kilka dni temu tylko pobieżnie przejrzała.

Udałem się na Łacinę, żeby zatknąć poświęcone gałązki na ziemi, którą opanował Płonnik. To jedyny sposób na powstrzymanie demona. W przeciwnym razie byłby aktywny przez resztę oktawy Bożego Ciała. To raptem kilka dni, ale kto wie, ilu ludzi mógł jeszcze zabić. Przyszedł się zemścić za to, co spotkało go dwieście lat temu. Tym razem nie zamierzał wycinać zboża, którego na Ławicy i tak od dawna już nie ma. Przewidziałem, kiedy nastąpi jego aktywność. Próbowałem o tym mówić, ale nikt mnie nie słuchał. Musiałem sam temu zapobiec. Przyszedłem z gałązkami, które poświęciłem w kościele. Gdy byłem już na miejscu zbrodni, nadeszło dwóch policjantów, przedstawili się i zapytali, co tu robię. Próbowałem wytłumaczyć, a wtedy ten ubrany po cywilnemu, który przedstawił się jako Mariusz Klonowski, wydał z siebie krzyk i na moich oczach zmienił się w pół człowieka, pół psa. Jedna z jego rąk nadal przypominała ludzką i bardzo się wydłużyła. Trzymał w niej duży sierp. Zamachnął się szeroko i odciął głowę policjantowi w mundurze. Następnie skierował się w moją stronę. Sięgnąłem błyskawicznie do plecaka, wyjąłem z niego gałązki i wbiłem w ziemię. Płonnik zatrzymał się i znowu przeraźliwie ryknął. Zaczął się jakby rozdwajać. Wyłoniła się z niego postać policjanta, bezwładna, chwiejąca się. Płonnik odciął mu głowę, zanim ten zdążył upaść. Potem demon stał, przez chwilę mierząc mnie nienawistnym wzrokiem, a następnie rozpłynął się w powietrzu. Zrozumiałem, że udało się go pozbyć. Niestety, odchodząc, zdążył jeszcze zabić człowieka, którego ciałem zawładnął. Kiedy po demonie nie pozostał już żaden ślad, z przerażeniem zauważyłem, że trzymam w ręku jego sierp. W tym samym momencie pojawiła się policjantka. Płonnik zemścił się na mnie. Odpowiem teraz za jego zbrodnie.
PS. Cały czas mam wrażenie, jakbym już gdzieś widział tego policjanta. Tego Klonowskiego.

*

Następnego dnia, bardzo wczesnym rankiem Karolina złożyła wizytę właścicielowi, od którego Mariusz wynajął mieszkanie. Poinformowała, że podkomisarz Klonowski wykonywał tajne zadanie, do którego potrzebne było mieszkanie operacyjne.
- Proszę zachować ten fakt w absolutnej tajemnicy. Ten człowiek nigdy tutaj nie mieszkał. Nigdy go pan nie spotkał. Jego żony również. Rozumiemy się? – zmierzyła właściciela surowym wzrokiem.
- Oczywiście – zapewnił przejęty mężczyzna.
Następnie wzięła skuter Klonowskiego i pojechała nad Jezioro Kierskie, leżące na granicy miasta. Znalazła najbardziej odludne miejsce, rozejrzała się uważnie dookoła i wepchnęła maszynę do wody. Wcześniej do małego bagażnika włożyła oprawę po kronice parafialnej. Przez chwilę pomyślała o Mietkowskim. Jemu nie mogła już pomóc.
Płonnik oznaczył teren. Wkrótce pewnie zaatakuje. Straciłem jedyną poszlakę świadczącą o jego istnieniu i zamiarach. Jestem pewien, że on to sprawił. Zresztą nawet gdybym pokazał kronikę na uczelni, i tak by mi nie uwierzyli. Nikt mi nie wierzy, ale wkrótce wszyscy się przekonają.

Gehl stwierdziła, że Mietkowskiemu trzeba się lepiej przyjrzeć. 
- Być może wydaje mu się, że jest tym demonem – wyjaśniła. – Postaraj się dowiedzieć, gdzie facet mieszka, a ja uderzę na uczelnię. 

*

W Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM dobrze znano Mietkowskiego. Na punkcie Płonnika miał prawdziwą obsesję. Pisał o nim w artykułach i pracach naukowych, które uczelnia odrzucała, nie chcąc narazić się na kompromitację. Próbował potwierdzić swoje teorie, powołując się, na kronikę parafialną z 1811 roku, w której zapisano historię schwytania i śmierci człowieka uważanego za Płonnika. 
- Zaproponowaliśmy Romkowi, żeby przyniósł tę kronikę, to zbadamy jej autentyczność – tłumaczył doktorant, który pracował z Mietkowskim. – Wczoraj miał dostarczyć eksponat. Nie zjawił się. Zadzwonił i opowiadał mocno roztrzęsionym głosem, że skradziono mu kronikę. Podobno na ulicy podjechał do niego ktoś na skuterze i wyrwał mu ją spod pachy. Przekonywaliśmy go, żeby zgłosił sprawę policji, ale odpowiedział, że to nic nie da. 
- A sam dokument? – interesowała się Gehl. – W jaki sposób Mietkowski wszedł w jego posiadanie? 
- Twierdził, że otrzymał w prezencie od nieżyjącego już sąsiada, który nie miał jej komu zostawić. Księga miała zostać uratowana w pożarze wiejskiego kościoła pod koniec XIX wieku. Od tej pory była przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie sąsiada. – Doktorant rozłożył ręce. – Taki dokument, nawet jeśli istnieje, nie jest dowodem na to, że po świecie chodzą demony czy inne siły nadprzyrodzone. Nie na tym polega etnologia.
- Domyśla się pan, gdzie może teraz być Roman?
- Nie mam pojęcia. Poprosił o tygodniowy urlop. Czy on narobił sobie problemów?
Zanim zdążyła zastanowić się nad odpowiedzią, zadzwonił Klonowski, prosząc o szybkie załatwienie pozwolenia wejścia do mieszkania Mietkowskiego. 
- Formalnie Mietkowski jest zameldowany u rodziców na Starym Mieście – relacjonował Klonowski – ale dwa tygodnie temu wyprowadził się od nich. Zamieszkał w ciekawym miejscu. Kojarzysz nowy wieżowiec przy Rondzie Rataje?
- Ten obok stacji benzynowej i dworca autobusowego?
- Dokładnie. A co znajduje się po drugiej stronie ulicy?
- Osiedla mieszkaniowe.
- A w kierunku wschodnim?
- O cholera! 
- Wieżowiec ma dwanaście pięter. On wynajął mieszkanie na jedenastym. Ma piękny widok na całą Łacinę – podsumował zadowolony z siebie Klonowski.
Za pół godziny Karolina Gehl była w wieżowcu z odpowiednim zezwoleniem i dwoma funkcjonariuszami. Trzydziestometrową kawalerkę z aneksem kuchennym urządzono bardzo skromnie. Tapczan, szafka, jedno krzesło, w małej lodówce serek topiony i napoczęty sok. Jedynym przedmiotem burzącym ascetyczny wizerunek był teleskop stojący przy oknie. Brakowało dwóch najważniejszych elementów. Lokatora i narzędzia zbrodni. 
- Karolino, czy możesz tu podejść!? – zawołał Klonowski patrząc przez lunetę.
- To chyba on – ucieszyła się, zerkając przez teleskop. Wśród wysokich traw Łaciny szedł jakiś mężczyzna z podręcznym plecakiem. – Odwiedza miejsce zbrodni. Wyjdziemy mu na spotkanie.
Wchodząc na teren Łaciny, rozdzielili się, żeby otoczyć Mietkowskiego. Gehl razem z jednym policjantem skradała się pochylona w trawie. Gdzieś z drugiej strony przedzierał się Klonowski z drugim funkcjonariuszem. Karolina zbliżyła się do samotnie rosnącego drzewa. Wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk. Razem z towarzyszącym jej policjantem zaczęła biec z całych sił. Rozległ się kolejny krzyk. Wiedziała, że jest już blisko. Dopadła wreszcie wąskiej ścieżki, na której popełniono morderstwo, i zamarła. Ciała Klonowskiego i drugiego policjanta leżały jedno na drugim, a tuż obok ich głowy. Nad zabitymi stał mężczyzna trzymający w ręku zakrwawiony sierp. Karolina, z trudem opanowując drżenie na całym ciele, wycelowała w niego pistolet. Mietkowski upuścił sierp i uniósł ręce w górę.
- Ja tego nie zrobiłem – wyjąkał.
- Zamknij się gnoju! – wrzasnęła komisarz i osobiście zakuła go w kajdanki, zaciskając je najmocniej, jak się dało.

*

Po uroczystościach pogrzebowych szef poznańskiej policji zaprosił komisarz Gehl do swojego gabinetu. Zaproponował, żeby udała się na dłuższy urlop. Przekonywał, że to się jej należy, a nawet jest bardzo wskazane.
- Czym sobie zasłużyłam? – Wzruszyła ramionami. – Zginęło dwóch policjantów, za których odpowiadałam.
- Ujęłaś niebezpiecznego psychopatę – przypomniał komendant. – Prokurator postawił mu już zarzut zabójstwa czterech osób. 
- Mietkowski nie przyznaje się.
- To nie ma znaczenia. Dowody są aż nadto oczywiste. Jedyne, czego uczepi się obrona, to próba uznania go za niepoczytalnego, ale ja do tego nie dopuszczę. – Komendant zacisnął zęby. – Załatwił dwóch naszych.
- Nadal nie potrafię zrozumieć, jak ktoś uzbrojony tylko w sierp, mógł zabić dwóch policjantów z bronią – Gehl po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich kilku dni zadała to pytanie. 
- Błagam cię, Karolino, nie rozpamiętuj już tego, bo zwariujesz. – Spojrzał na nią ze współczuciem. – Musisz wrócić do równowagi. Jesteś silna. Dasz radę.
Podziękowała szefowi i pojechała do swojego mieszkania, żeby pobyć trochę w czterech ścianach. W pracy rzeczywiście trudno było jej wytrzymać. Wszystko przypominało jej o Klonowskim. 
Ledwie jednak zamknęła za sobą drzwi i usadowiła się na sofie, rozległ się dzwonek domofonu. Żona, a właściwie już wdowa po Klonowskim. Były dobrymi koleżankami, ale od śmierci męża Monika się z nią nie kontaktowała.
- Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale musiałam się z tobą zobaczyć.
Widok jej smutnej twarzy chwytał ze serce. Karolina zaprosiła ją do pokoju. 
- Jeżeli mogę ci w czymś pomóc… - zaczęła, ale Monika szybko jej przerwała.
- Wybacz, że nie odzywałam się tak długo. Chcę, żebyś wiedziała, że nikogo z policji nie obwiniam za śmierć Mariusza, a zwłaszcza nie ciebie.
- Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne.
- Chciałam o coś zapytać. – Monika mocno zaciskała dłonie. – Pracowałaś z nim. Czy Mariusz miał kogoś? To znaczy inną kobietę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? – mogła spodziewać się każdego pytania, ale nie tego.
- On był ostatnio jakiś inny. Unikał mnie. Przestał ze mną sypiać. Spędzał noc w drugim pokoju na kanapie. – Monika otarła łzy. – Wiem, że to nie mogłaś być ty. Po prostu cię znam. Boże, co ja wygaduję. – Wyjęła chusteczkę.
Karolina nalała jej szklankę wody. Sobie też.
- Od kiedy zaczął się tak zachowywać?
- Parę dni przed śmiercią. A ostatnią noc spędził poza domem. Oświadczył, że ma nagłe wezwanie. Wrócił nad ranem. Wystraszyłam się, bo na twarzy miał ślady krwi. Szybko je zmył. To nie była jego krew. Pytałam, co się stało, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Zjadł śniadanie i znowu wyszedł. Czy on naprawdę miał jakąś nocną akcję?
- W tej chwili nie pamiętam. – Karolina przyłożyła dłoń do skroni. Doskonale wiedziała, że tamtej nocy Mariusz nie był nigdzie wzywany.
- Dzisiaj dowiedziałam się, że wynajął mieszkanie – ciągnęła Monika. – Właściciel zobaczył jego zdjęcie w gazecie. Sporo o tym pisano. Skontaktował się ze mną i zwrócił zaliczkę, którą wpłacił Mariusz. Dobrze, że można jeszcze spotkać takich ludzi. Zgodził się też, żebym na chwilę zajrzała do tego mieszkania. To była mała kawalerka. Nie zdążył jej nawet umeblować. Puste ściany, jakby nikt tam nie mieszkał. Jest jeszcze jedna rzecz – nie mogła powstrzymać potoku słów. – Mariusz kupił sobie skuter. Trzymał go w podziemnym garażu w tym bloku. Skutery nigdy go nie interesowały.
- Gdzie wynajął mieszkanie? – zapytała Karolina i wypiła łyk wody.
- W tym nowym wieżowcu, przy Rondzie Rataje. 
- Pamiętasz numer mieszkania? 
- Tak się składa, że zapamiętałam. – Monika pociągnęła nosem. – Mieszkanie 127. Na ostatnim piętrze.
Karolina omal nie upuściła szklanki. Ostatnie piętro dokładnie nad mieszkaniem Mietkowskiego. Z widokiem na Łacinę.
- Wiesz, co było najdziwniejsze? – Monika nie skończyła jeszcze festiwalu rewelacji. – W tym pustym mieszkaniu na środku pokoju stało metalowe wiadro. Były w nim resztki spalonych kartek papieru i to – sięgnęła do torby, którą cały czas trzymała przy sobie. Wyjęła z niej ciemnobrązową, skórzaną oprawę po książce, z której ktoś wyrwał wszystkie kartki. Chociaż skóra lekko się nadpaliła, na grzbiecie bez problemu można dało się odczytać, że była to kiedyś kronika parafialna z 1811 roku. – Nic już z tego nie rozumiem – pokręciła głową. 
Karolina rozumiała coraz więcej, chociaż jej racjonalistyczny umysł bronił się przed taką interpretacją. Chwyciła Monikę za rękę.
- Możesz być pewna, że Mariusz bardzo cię kochał i nigdy by ciebie nie zdradził. – Tego była absolutnie pewna. – Prawdopodobnie przeszedł jakieś załamanie. Gliniarzom to się zdarza. Taka praca. Mariusz został dzisiaj pochowany z honorami. Pamiętamy go jako dobrego policjanta i wspaniałego człowieka. Niech tak zostanie. Rozumiesz?
Monika pokiwała głową i z całych sił objęła Karolinę. 
- Mam do ciebie prośbę i nie przyjmę odmowy. – Postarała się o uśmiech. – Chcę, żebyś zaopiekowała się skuterem po Mariuszu. Ja się na tym nie znam. 
- Niech będzie – zgodziła się Karolina.
Monika została jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a kiedy wyszła, Gehl wyjęła z szuflady biurka kopię zeznań Mietkowskiego i zaczęła z uwagą czytać tekst, który kilka dni temu tylko pobieżnie przejrzała. 

Udałem się na Łacinę, żeby zatknąć poświęcone gałązki na ziemi, którą opanował Płonnik. To jedyny sposób na powstrzymanie demona. W przeciwnym razie byłby aktywny przez resztę oktawy Bożego Ciała. To raptem kilka dni, ale kto wie, ilu ludzi mógł jeszcze zabić. Przyszedł się zemścić za to, co spotkało go dwieście lat temu. Tym razem nie zamierzał wycinać zboża, którego na Ławicy i tak od dawna już nie ma. Przewidziałem, kiedy nastąpi jego aktywność. Próbowałem o tym mówić, ale nikt mnie nie słuchał. Musiałem sam temu zapobiec. Przyszedłem z gałązkami, które poświęciłem w kościele. Gdy byłem już na miejscu zbrodni, nadeszło dwóch policjantów, przedstawili się i zapytali, co tu robię. Próbowałem wytłumaczyć, a wtedy ten ubrany po cywilnemu, który przedstawił się jako Mariusz Klonowski, wydał z siebie krzyk i na moich oczach zmienił się w pół człowieka, pół psa. Jedna z jego rąk nadal przypominała ludzką i bardzo się wydłużyła. Trzymał w niej duży sierp. Zamachnął się szeroko i odciął głowę policjantowi w mundurze. Następnie skierował się w moją stronę. Sięgnąłem błyskawicznie do plecaka, wyjąłem z niego gałązki i wbiłem w ziemię. Płonnik zatrzymał się i znowu przeraźliwie ryknął. Zaczął się jakby rozdwajać. Wyłoniła się z niego postać policjanta, bezwładna, chwiejąca się. Płonnik odciął mu głowę, zanim ten zdążył upaść. Potem demon stał, przez chwilę mierząc mnie nienawistnym wzrokiem, a następnie rozpłynął się w powietrzu. Zrozumiałem, że udało się go pozbyć. Niestety, odchodząc, zdążył jeszcze zabić człowieka, którego ciałem zawładnął. Kiedy po demonie nie pozostał już żaden ślad, z przerażeniem zauważyłem, że trzymam w ręku jego sierp. W tym samym momencie pojawiła się policjantka. Płonnik zemścił się na mnie. Odpowiem teraz za jego zbrodnie.
PS. Cały czas mam wrażenie, jakbym już gdzieś widział tego policjanta. Tego Klonowskiego.


*

Następnego dnia, bardzo wczesnym rankiem Karolina złożyła wizytę właścicielowi, od którego Mariusz wynajął mieszkanie. Poinformowała, że podkomisarz Klonowski wykonywał tajne zadanie, do którego potrzebne było mieszkanie operacyjne.
- Proszę zachować ten fakt w absolutnej tajemnicy. Ten człowiek nigdy tutaj nie mieszkał. Nigdy go pan nie spotkał. Jego żony również. Rozumiemy się? – zmierzyła właściciela surowym wzrokiem.
- Oczywiście – zapewnił przejęty mężczyzna.
Następnie wzięła skuter Klonowskiego i pojechała nad Jezioro Kierskie, leżące na granicy miasta. Znalazła najbardziej odludne miejsce, rozejrzała się uważnie dookoła i wepchnęła maszynę do wody. Wcześniej do małego bagażnika włożyła oprawę po kronice parafialnej. Przez chwilę pomyślała o Mietkowskim. Jemu nie mogła już pomóc.
Komisarz Karolina Gehl dokładni obejrzała znalezione zwłoki oraz miejsce zbrodni. Wczesnym rankiem dwóch bezdomnych znalazł jeden z ich kolegów „po fachu”. Najpierw zauważył siedzącego nieruchomo psa. Na widok leżących bezwładnie ciał z odciętymi głowami kolega zwymiotował, a następnie pobiegł prosto na komisariat. Bezdomni zginęli zaledwie sto metrów od ich koczowiska, czyli rozłożystego, samotnego drzewa i kilku krzaków. Idealna letnia rezydencja.
- Widziałem już zamordowanych bezdomnych – technik policyjny złożył komisarz Gehl wstępny raport – ale po raz pierwszy w taki sposób. Bardzo precyzyjna dekapitacja. Jedno cięcie zakrzywionym narzędziem. Specjalista z najwyższej półki.
- Czyli możemy wykluczyć tego, który ich odnalazł – skwitowała Gehl.
- Morderstwa dokonał ktoś o bardzo wysokim wzroście i sporej sile – tłumaczył technik. – Ich kumpel ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu i z trudem utrzymuje butelkę z winem. 
Stali na ścieżce, dokładnie w miejscu, gdzie znaleziono Czesława i Wiesława. Wokół było już posprzątane. Teren zabezpieczono, ciała zabrano do policyjnego laboratorium, a Ugryź trafił do schroniska. 
- Szkoda, że prawdopodobnie jedyny świadek nic nam nie powie – westchnęła Gehl.
Niestety technik nie miał dla niej niczego na pocieszenie.
- Nie znaleźliśmy żadnych śladów, które mogłyby nas jakoś ukierunkować. W wózku typowe fanty bezdomnych. Nawet nie ruszone. Ktoś naprawdę zadbał, żeby to była czysta robota. 
- Zawodowiec morduje dwóch kloszardów. – Komisarz Gehl pokręciła głową. – Po co?
- Może w ramach treningu – stwierdził z całkowitą powagą technik – albo mamy do czynienia z psycholem robiącym to dla zabawy. Odezwę się, kiedy dokładnie ich przebadam.
Gehl wróciła do Komendy Miejskiej przy ulicy Szylinga. Poleciła rzecznikowi prasowemu wydanie stosownego komunikatu dla mediów, bardzo lakonicznego w swojej treści. Makabryczność zbrodni była doskonałą okazją dla tabloidów do stworzenia wizji psychopaty biegającego po Poznaniu i odcinającego ludziom głowy. Stąd już tylko krok do psychozy, która zawsze komplikuje śledztwo. Nie mogła pozwolić na żadne kompromitujące sytuacje. Ciężko pracowała na swoją obecną pozycję. Atrakcyjna, czterdziestoletnia brunetka miała bardzo wysokie notowania w poznańskiej policji.
Po południu zadzwonił technik. Oznajmił, że po dokładniejszym zbadaniu zwłok w zasadzie niewiele ma do dodania. Stwierdził jedynie, że narzędzie, którym odcięto głowy, było zardzewiałe. Problem w tym, że czymś takim trudno jest jednym cięciem skrócić dorosłego człowieka o głowę.
- Jak to wytłumaczyć? – spytała Karolina.
- Nie wiem – przyznał technik. – To musiał być naprawdę super siłacz. Tym bardziej… - zawahał się.
- Tak? – zachęciła go.
- Biorąc pod uwagę miejsca, w których stali w chwili śmierci, i przebieg cięcia, wygląda to tak, jakby morderca ściął ich za jednym razem.
- Dwie głowy? – upewniła się. 
- No tak – potwierdził – ale to już w ogóle wydaje się niemożliwe – dodał zaraz. – Tak chyba potrafili tylko samuraje i Podbipięta – starał się zażartować.
Podziękowała, przy okazji poprawiając technika, że niejaki Podbipięta miał na swoim koncie trzy głowy, i poprosiła, żeby jutro rano raport z sekcji trafił na jej biurko. Odkładając słuchawkę, westchnęła, ciesząc się, że rozmowy nie słyszeli dziennikarze. Wyobraziła sobie pierwsze strony gazet donoszące, że policja wytypowała już podejrzanych – samuraja i Podbipiętę. To byłby hit sezonu ogórkowego. 
Rozmyślania przerwał telefon. Policjantka dyżurująca w holu komendy poinformowała, że przyszedł człowiek w sprawie morderstwa bezdomnych. Gehl poleciła natychmiast przyprowadzić go na jej piętro, po wcześniejszym sprawdzeniu wykrywaczem metali. Wezwała swojego współpracownika Mariusz Klonowskiego i zapytała, czy poprowadzi z nią tę sprawę.
- Chyba nie mam wyjścia, Karolino – lubił się z nią trochę podroczyć. Znali się jak przysłowiowe „łyse konie”. – A przy okazji przekazuję serdeczne pozdrowienia od mojej żony.
- Dziękuję. Co u Moniki?
- W porządku. Pyta, kiedy wybierzesz się z nią na kawę.
- Powiedz jej, że niedługo, ale najpierw udam się z tobą na rozmowę z gościem, który podobno coś wie.
Niespodziewany gość, który podobno coś wiedział, czekał już w pokoju przesłuchań. Wysoki, w średnim wieku, ubrany skromnie w jasną koszulę i czarne spodnie. Przyprószone siwizną włosy zaczesane były na bok. 
- Marcin Proboszcz – przedstawił się, a Gehl poprosiła, żeby usiadł. Razem z Klonowskim zajęli miejsce po drugiej stronie małego stołu.
- Co ma pan nam do powiedzenia? – komisarz oparła splecione dłonie o blat.
- Jestem proboszczem parafii pod wezwaniem św. Rocha. – Widząc miny dwojga śledczych, uśmiechnął się krzywo. – Wiem, jak to brzmi. Ludzie zawsze reagują śmiechem albo pukają się w czoło, ale ja naprawdę nazywam się Proboszcz i jestem proboszczem. 
- Znam faceta o nazwisku Prymas – oznajmił Klonowski - ale on nie jest prymasem. 
- Przejdźmy do rzeczy. – Gehl zmierzyła współpracownika spojrzeniem przywołującym do porządku. – Pańska… przepraszam, księdza parafia jest położona najbliżej Łaciny.
- Po drugiej stronie ulicy – uściślił.
- Co księdzu wiadomo w sprawie morderstwa? 
Proboszcz opowiedział, jak podczas dyżuru w biurze parafialnym odwiedził go młody człowiek, który usłyszał w radiu o zamordowaniu dwóch bezdomnych. Twierdził, że już od dawna spodziewał się złych wydarzeń na Łacinie. Według jego słów ma tam grasować demon ukryty w ludzkim ciele, który czasem przybiera postać pół człowieka, pół psa. Demon, zwany Płonnikiem, w okresie oktawy Bożego Ciała wykrada zboże z niezżętych jeszcze kłosów. Zdolność tę miał posiąść, paktując z diabłem. Posługuje się wielkim sierpem, którym wśród łanów zbóż wycina wąską ścieżkę, znacząc w ten sposób obszar, który sobie upatrzył. Zboża na tak oznaczonym polu nie wydadzą plonów, a ziarna trafią do Płonnika. Co prawda, na Łacinie od dawna już niczego nie uprawiano, ale nieznajomy utrzymywał, że tym razem demon przybył, aby mścić się na ludziach. Dlatego zginęli bezdomni, którzy przypadkowo na niego trafili. Morderstwa mogą się powtarzać, a jedynym sposobem, aby powstrzymać demona, jest zatknięcie w ziemi poświęconych w kościele gałązek. 
- Wyciągnął z małego plecaka dwie zasuszone gałązki i domagał się, żebym je poświęcił – kończył swoją opowieść Proboszcz. – Kiedy odmówiłem, bardzo się zdenerwował. Krzyczał, że będę odpowiedzialny za kolejne tragedie, i wybiegł z biura parafialnego. Odczekałem jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a potem wyszedłem na zewnątrz. Ostrożnie obszedłem dookoła cały kościół, ale nie było po nim śladu. Zajrzałem do kościoła i zobaczyłem, jak zanurza gałązki w chrzcielnicy. Zacząłem krzyczeć, a on szybko uciekł. To musi być niezły wariat, ale ponieważ mówił o morderstwie, zdecydowałem, że przyjdę do państwa i o wszystkim opowiem.
- Bardzo dobrze ksiądz zrobił. – Gehl nabrała głębszego wdechu. – Proszę nam pomóc w sporządzeniu portretu pamięciowego tego człowieka. Rozumiem, że nie raczył się przedstawić.
- Przeciwnie. Mówił, że nazywa się Roman Mietkowski.
Po zakończeniu rozmowy policjanci wrócili do pokoju Gehl i zaczęli zastanawiać się nad tym, co usłyszeli od proboszcza.
- Moim zdaniem świr. – Ocena Klonowskiego nie pozostawiała marginesu na spekulacje.
- Zgadzam się tobą, ale czy świr nie może popełnić morderstwa? – zapytała ostrożnie Karolina. 
- Co proponujesz?
- Na początek sprawdźmy, czy on rzeczywiście tak się nazywa.
Usiadła przy komputerze i wpisała w wyszukiwarkę nazwisko wymienione przez księdza. Okazało się, że Roman Mietkowski ma swojego bloga. Jego zawartość wskazywała, że był to ten sam osobnik, który odwiedził proboszcza. Wszystkie wpisy poświęcone zostały stworom ze słowiańskiej mitologii. Na blogu roiło się od nazw demonów, strzyg, czarownic i upiorów. Autor najwięcej miejsca poświęcił Płonnikowi. 
Wiedza Mietkowskiego była jednak znacznie bardziej pogłębiona i nie opierała się jedynie na ludowych przekazach. Powołując się na odnalezioną kronikę parafialną z początku XIX wieku, opisywał historię ujęcia człowieka, którego podejrzewano, że jako Płonnik działa na terenie dzisiejszej Łaciny. W tamtych czasach obszar nie należał do miasta. Rozciągały się na nim pola i łąki. Nie wiadomo, w jaki sposób miejscowej ludności udało się odkryć, że jeden z ich sąsiadów wszedł w spółkę z siłami nieczystymi. Pewnego dnia człowiek ów został otoczony przez chłopów z widłami. Zamierzali wypędzić go ze wsi, ale on poderżnął sobie gardło dużym sierpem. Zanim to jednak zrobił, oznajmił, że jego duch nie zginie i powróci za dwieście lat, a wtedy zemści się na ludziach. 
- Gość ma fantazję – uśmiechnął się Klonowski. – Napisał coś o sobie?
- Niewiele. Ukończył etnologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, a później został zatrudniony na uczelni. – Gehl wróciła znowu do treści bloga. – Ostatni wpis pochodzi z poniedziałku.
- Z wczoraj?
- Tak. Kilkanaście godzin przed morderstwem. Posłuchaj, co napisał.

Płonnik oznaczył teren. Wkrótce pewnie zaatakuje. Straciłem jedyną poszlakę świadczącą o jego istnieniu i zamiarach. Jestem pewien, że on to sprawił. Zresztą nawet gdybym pokazał kronikę na uczelni, i tak by mi nie uwierzyli. Nikt mi nie wierzy, ale wkrótce wszyscy się przekonają.

Gehl stwierdziła, że Mietkowskiemu trzeba się lepiej przyjrzeć. 
- Być może wydaje mu się, że jest tym demonem – wyjaśniła. – Postaraj się dowiedzieć, gdzie facet mieszka, a ja uderzę na uczelnię. 

*

W Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM dobrze znano Mietkowskiego. Na punkcie Płonnika miał prawdziwą obsesję. Pisał o nim w artykułach i pracach naukowych, które uczelnia odrzucała, nie chcąc narazić się na kompromitację. Próbował potwierdzić swoje teorie, powołując się, na kronikę parafialną z 1811 roku, w której zapisano historię schwytania i śmierci człowieka uważanego za Płonnika. 
- Zaproponowaliśmy Romkowi, żeby przyniósł tę kronikę, to zbadamy jej autentyczność – tłumaczył doktorant, który pracował z Mietkowskim. – Wczoraj miał dostarczyć eksponat. Nie zjawił się. Zadzwonił i opowiadał mocno roztrzęsionym głosem, że skradziono mu kronikę. Podobno na ulicy podjechał do niego ktoś na skuterze i wyrwał mu ją spod pachy. Przekonywaliśmy go, żeby zgłosił sprawę policji, ale odpowiedział, że to nic nie da. 
- A sam dokument? – interesowała się Gehl. – W jaki sposób Mietkowski wszedł w jego posiadanie? 
- Twierdził, że otrzymał w prezencie od nieżyjącego już sąsiada, który nie miał jej komu zostawić. Księga miała zostać uratowana w pożarze wiejskiego kościoła pod koniec XIX wieku. Od tej pory była przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie sąsiada. – Doktorant rozłożył ręce. – Taki dokument, nawet jeśli istnieje, nie jest dowodem na to, że po świecie chodzą demony czy inne siły nadprzyrodzone. Nie na tym polega etnologia.
- Domyśla się pan, gdzie może teraz być Roman?
- Nie mam pojęcia. Poprosił o tygodniowy urlop. Czy on narobił sobie problemów?
Zanim zdążyła zastanowić się nad odpowiedzią, zadzwonił Klonowski, prosząc o szybkie załatwienie pozwolenia wejścia do mieszkania Mietkowskiego. 
- Formalnie Mietkowski jest zameldowany u rodziców na Starym Mieście – relacjonował Klonowski – ale dwa tygodnie temu wyprowadził się od nich. Zamieszkał w ciekawym miejscu. Kojarzysz nowy wieżowiec przy Rondzie Rataje?
- Ten obok stacji benzynowej i dworca autobusowego?
- Dokładnie. A co znajduje się po drugiej stronie ulicy?
- Osiedla mieszkaniowe.
- A w kierunku wschodnim?
- O cholera! 
- Wieżowiec ma dwanaście pięter. On wynajął mieszkanie na jedenastym. Ma piękny widok na całą Łacinę – podsumował zadowolony z siebie Klonowski.
Za pół godziny Karolina Gehl była w wieżowcu z odpowiednim zezwoleniem i dwoma funkcjonariuszami. Trzydziestometrową kawalerkę z aneksem kuchennym urządzono bardzo skromnie. Tapczan, szafka, jedno krzesło, w małej lodówce serek topiony i napoczęty sok. Jedynym przedmiotem burzącym ascetyczny wizerunek był teleskop stojący przy oknie. Brakowało dwóch najważniejszych elementów. Lokatora i narzędzia zbrodni. 
- Karolino, czy możesz tu podejść!? – zawołał Klonowski patrząc przez lunetę.
- To chyba on – ucieszyła się, zerkając przez teleskop. Wśród wysokich traw Łaciny szedł jakiś mężczyzna z podręcznym plecakiem. – Odwiedza miejsce zbrodni. Wyjdziemy mu na spotkanie.
Wchodząc na teren Łaciny, rozdzielili się, żeby otoczyć Mietkowskiego. Gehl razem z jednym policjantem skradała się pochylona w trawie. Gdzieś z drugiej strony przedzierał się Klonowski z drugim funkcjonariuszem. Karolina zbliżyła się do samotnie rosnącego drzewa. Wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk. Razem z towarzyszącym jej policjantem zaczęła biec z całych sił. Rozległ się kolejny krzyk. Wiedziała, że jest już blisko. Dopadła wreszcie wąskiej ścieżki, na której popełniono morderstwo, i zamarła. Ciała Klonowskiego i drugiego policjanta leżały jedno na drugim, a tuż obok ich głowy. Nad zabitymi stał mężczyzna trzymający w ręku zakrwawiony sierp. Karolina, z trudem opanowując drżenie na całym ciele, wycelowała w niego pistolet. Mietkowski upuścił sierp i uniósł ręce w górę.
- Ja tego nie zrobiłem – wyjąkał.
- Zamknij się gnoju! – wrzasnęła komisarz i osobiście zakuła go w kajdanki, zaciskając je najmocniej, jak się dało.

*

Po uroczystościach pogrzebowych szef poznańskiej policji zaprosił komisarz Gehl do swojego gabinetu. Zaproponował, żeby udała się na dłuższy urlop. Przekonywał, że to się jej należy, a nawet jest bardzo wskazane.
- Czym sobie zasłużyłam? – Wzruszyła ramionami. – Zginęło dwóch policjantów, za których odpowiadałam.
- Ujęłaś niebezpiecznego psychopatę – przypomniał komendant. – Prokurator postawił mu już zarzut zabójstwa czterech osób. 
- Mietkowski nie przyznaje się.
- To nie ma znaczenia. Dowody są aż nadto oczywiste. Jedyne, czego uczepi się obrona, to próba uznania go za niepoczytalnego, ale ja do tego nie dopuszczę. – Komendant zacisnął zęby. – Załatwił dwóch naszych.
- Nadal nie potrafię zrozumieć, jak ktoś uzbrojony tylko w sierp, mógł zabić dwóch policjantów z bronią – Gehl po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich kilku dni zadała to pytanie. 
- Błagam cię, Karolino, nie rozpamiętuj już tego, bo zwariujesz. – Spojrzał na nią ze współczuciem. – Musisz wrócić do równowagi. Jesteś silna. Dasz radę.
Podziękowała szefowi i pojechała do swojego mieszkania, żeby pobyć trochę w czterech ścianach. W pracy rzeczywiście trudno było jej wytrzymać. Wszystko przypominało jej o Klonowskim. 
Ledwie jednak zamknęła za sobą drzwi i usadowiła się na sofie, rozległ się dzwonek domofonu. Żona, a właściwie już wdowa po Klonowskim. Były dobrymi koleżankami, ale od śmierci męża Monika się z nią nie kontaktowała.
- Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale musiałam się z tobą zobaczyć.
Widok jej smutnej twarzy chwytał ze serce. Karolina zaprosiła ją do pokoju. 
- Jeżeli mogę ci w czymś pomóc… - zaczęła, ale Monika szybko jej przerwała.
- Wybacz, że nie odzywałam się tak długo. Chcę, żebyś wiedziała, że nikogo z policji nie obwiniam za śmierć Mariusza, a zwłaszcza nie ciebie.
- Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne.
- Chciałam o coś zapytać. – Monika mocno zaciskała dłonie. – Pracowałaś z nim. Czy Mariusz miał kogoś? To znaczy inną kobietę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? – mogła spodziewać się każdego pytania, ale nie tego.
- On był ostatnio jakiś inny. Unikał mnie. Przestał ze mną sypiać. Spędzał noc w drugim pokoju na kanapie. – Monika otarła łzy. – Wiem, że to nie mogłaś być ty. Po prostu cię znam. Boże, co ja wygaduję. – Wyjęła chusteczkę.
Karolina nalała jej szklankę wody. Sobie też.
- Od kiedy zaczął się tak zachowywać?
- Parę dni przed śmiercią. A ostatnią noc spędził poza domem. Oświadczył, że ma nagłe wezwanie. Wrócił nad ranem. Wystraszyłam się, bo na twarzy miał ślady krwi. Szybko je zmył. To nie była jego krew. Pytałam, co się stało, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Zjadł śniadanie i znowu wyszedł. Czy on naprawdę miał jakąś nocną akcję?
- W tej chwili nie pamiętam. – Karolina przyłożyła dłoń do skroni. Doskonale wiedziała, że tamtej nocy Mariusz nie był nigdzie wzywany.
- Dzisiaj dowiedziałam się, że wynajął mieszkanie – ciągnęła Monika. – Właściciel zobaczył jego zdjęcie w gazecie. Sporo o tym pisano. Skontaktował się ze mną i zwrócił zaliczkę, którą wpłacił Mariusz. Dobrze, że można jeszcze spotkać takich ludzi. Zgodził się też, żebym na chwilę zajrzała do tego mieszkania. To była mała kawalerka. Nie zdążył jej nawet umeblować. Puste ściany, jakby nikt tam nie mieszkał. Jest jeszcze jedna rzecz – nie mogła powstrzymać potoku słów. – Mariusz kupił sobie skuter. Trzymał go w podziemnym garażu w tym bloku. Skutery nigdy go nie interesowały.
- Gdzie wynajął mieszkanie? – zapytała Karolina i wypiła łyk wody.
- W tym nowym wieżowcu, przy Rondzie Rataje. 
- Pamiętasz numer mieszkania? 
- Tak się składa, że zapamiętałam. – Monika pociągnęła nosem. – Mieszkanie 127. Na ostatnim piętrze.
Karolina omal nie upuściła szklanki. Ostatnie piętro dokładnie nad mieszkaniem Mietkowskiego. Z widokiem na Łacinę.
- Wiesz, co było najdziwniejsze? – Monika nie skończyła jeszcze festiwalu rewelacji. – W tym pustym mieszkaniu na środku pokoju stało metalowe wiadro. Były w nim resztki spalonych kartek papieru i to – sięgnęła do torby, którą cały czas trzymała przy sobie. Wyjęła z niej ciemnobrązową, skórzaną oprawę po książce, z której ktoś wyrwał wszystkie kartki. Chociaż skóra lekko się nadpaliła, na grzbiecie bez problemu można dało się odczytać, że była to kiedyś kronika parafialna z 1811 roku. – Nic już z tego nie rozumiem – pokręciła głową. 
Karolina rozumiała coraz więcej, chociaż jej racjonalistyczny umysł bronił się przed taką interpretacją. Chwyciła Monikę za rękę.
- Możesz być pewna, że Mariusz bardzo cię kochał i nigdy by ciebie nie zdradził. – Tego była absolutnie pewna. – Prawdopodobnie przeszedł jakieś załamanie. Gliniarzom to się zdarza. Taka praca. Mariusz został dzisiaj pochowany z honorami. Pamiętamy go jako dobrego policjanta i wspaniałego człowieka. Niech tak zostanie. Rozumiesz?
Monika pokiwała głową i z całych sił objęła Karolinę. 
- Mam do ciebie prośbę i nie przyjmę odmowy. – Postarała się o uśmiech. – Chcę, żebyś zaopiekowała się skuterem po Mariuszu. Ja się na tym nie znam. 
- Niech będzie – zgodziła się Karolina.
Monika została jeszcze chwilę, żeby ochłonąć, a kiedy wyszła, Gehl wyjęła z szuflady biurka kopię zeznań Mietkowskiego i zaczęła z uwagą czytać tekst, który kilka dni temu tylko pobieżnie przejrzała. 

Udałem się na Łacinę, żeby zatknąć poświęcone gałązki na ziemi, którą opanował Płonnik. To jedyny sposób na powstrzymanie demona. W przeciwnym razie byłby aktywny przez resztę oktawy Bożego Ciała. To raptem kilka dni, ale kto wie, ilu ludzi mógł jeszcze zabić. Przyszedł się zemścić za to, co spotkało go dwieście lat temu. Tym razem nie zamierzał wycinać zboża, którego na Ławicy i tak od dawna już nie ma. Przewidziałem, kiedy nastąpi jego aktywność. Próbowałem o tym mówić, ale nikt mnie nie słuchał. Musiałem sam temu zapobiec. Przyszedłem z gałązkami, które poświęciłem w kościele. Gdy byłem już na miejscu zbrodni, nadeszło dwóch policjantów, przedstawili się i zapytali, co tu robię. Próbowałem wytłumaczyć, a wtedy ten ubrany po cywilnemu, który przedstawił się jako Mariusz Klonowski, wydał z siebie krzyk i na moich oczach zmienił się w pół człowieka, pół psa. Jedna z jego rąk nadal przypominała ludzką i bardzo się wydłużyła. Trzymał w niej duży sierp. Zamachnął się szeroko i odciął głowę policjantowi w mundurze. Następnie skierował się w moją stronę. Sięgnąłem błyskawicznie do plecaka, wyjąłem z niego gałązki i wbiłem w ziemię. Płonnik zatrzymał się i znowu przeraźliwie ryknął. Zaczął się jakby rozdwajać. Wyłoniła się z niego postać policjanta, bezwładna, chwiejąca się. Płonnik odciął mu głowę, zanim ten zdążył upaść. Potem demon stał, przez chwilę mierząc mnie nienawistnym wzrokiem, a następnie rozpłynął się w powietrzu. Zrozumiałem, że udało się go pozbyć. Niestety, odchodząc, zdążył jeszcze zabić człowieka, którego ciałem zawładnął. Kiedy po demonie nie pozostał już żaden ślad, z przerażeniem zauważyłem, że trzymam w ręku jego sierp. W tym samym momencie pojawiła się policjantka. Płonnik zemścił się na mnie. Odpowiem teraz za jego zbrodnie.
PS. Cały czas mam wrażenie, jakbym już gdzieś widział tego policjanta. Tego Klonowskiego.


*

Następnego dnia, bardzo wczesnym rankiem Karolina złożyła wizytę właścicielowi, od którego Mariusz wynajął mieszkanie. Poinformowała, że podkomisarz Klonowski wykonywał tajne zadanie, do którego potrzebne było mieszkanie operacyjne.
- Proszę zachować ten fakt w absolutnej tajemnicy. Ten człowiek nigdy tutaj nie mieszkał. Nigdy go pan nie spotkał. Jego żony również. Rozumiemy się? – zmierzyła właściciela surowym wzrokiem.
- Oczywiście – zapewnił przejęty mężczyzna.
Następnie wzięła skuter Klonowskiego i pojechała nad Jezioro Kierskie, leżące na granicy miasta. Znalazła najbardziej odludne miejsce, rozejrzała się uważnie dookoła i wepchnęła maszynę do wody. Wcześniej do małego bagażnika włożyła oprawę po kronice parafialnej. Przez chwilę pomyślała o Mietkowskim. Jemu nie mogła już pomóc.