środa, 29 maja 2013

Jezuita

Kiedy tworzyłem postać jezuity nie miałem pojęcia o istnieniu innego, prawdziwego, który niedawno bardzo awansował ;)
Widziałem natomiast, że oni wymykają się prostym schematom duchowieństwa i tak go sobie zaprojektowałem. Nie wiem czy ktoś taki istnieje, ale medytacje prowadzą...

---------------------------------------
(...) Czmychnął ze sklepiku i odszedł kilkanaście metrów. Wtedy podszedł do niego jakiś nieznajomy. Był mniej więcej w tym samym wieku i podobnego wzrostu, co Maciej. Nosił jeansy i niebieską koszulę. Ciemne włosy przycięte tak krótko, że prześwitywała skóra. Zarost na twarzy miał taką samą długość jak włosy.
- Dzień dobry, nazywam się Rafał Moraski – przedstawił się – proszę poświęcić mi trochę czasu.
- O co chodzi? Nie znam pana? – Maciej spoglądał na niego z nieufnością.
- Wiem, że próbował pan namówić Albina Kowalika do napisania kontynuacji jego powieści, w której odmieniłby los młodej bohaterki, pozostawionej w innym wymiarze – Moraski przeszedł od razu do tematu.
- Jest pan dziennikarzem z jakiegoś brukowca – założył Maciej. – Nie dopadliście mnie pod komisariatem na Kochanowskiego, więc próbujecie teraz.
Pokręcił głową.
- Nie jestem dziennikarzem, ale dowiedziałem się o panu z mediów.
- To kim pan jest i czego pan chce? A może Kowalik jednak złożył pozew i wynajął adwokata – przestraszył się Maciej.
- Nie mam nic wspólnego z Kowalikiem, przychodzę we własnym imieniu. Jestem jezuitą.
- Kim?
- Jezuitą.
- Duchowny?
- Można do mnie mówić po prostu Rafał.
- Występuje ojciec w cywilu? – Maciej nie zamierzał się spoufalać.
- Habit lub koloratka za bardzo rzucałby się w oczy, a mnie zależy na dyskrecji.
- Wie ojciec, na czym mnie zależy? Na odpoczynku. Zamierzam wyciszyć się we własnych czterech ścianach, a jutro powrócić do normalności.
- Odnosi pan wrażenie jakby dziewczyna z książki nie była tylko fikcją, ale żywą osobą, której trzeba pomóc – jezuita patrzył Maciejowi prosto w oczy.
- Tak napisały gazety? – Maciej nie potrafił zapanować nad swoim zaniepokojeniem.
- Ja tak uważam.
- Proszę zostawić mnie w spokoju. Żałuję tego, co zrobiłem i nie mam zamiaru do tego wracać – to mówiąc wyminął jezuitę i zamierzał ruszyć dalej.
- A gdyby okazało się, że to pan ma rację? – Nie dawał za wygraną.
Maciej odwrócił się i tym razem przyjrzał mu się jeszcze uważniej.
- Odnoszę wrażenie, że to jednak dziennikarska prowokacja, ale ja nie dam się nabrać.
- Przysięgam, że to nie prowokacja – rozmówca cierpliwie i ze zrozumieniem przyjmował nieufność Macieja.
- Proszę udowodnić, że jest pan tym, za kogo się podaje.
Ten w odpowiedzi wyjął z kieszeni spodni portfel, a z niego dowód osobisty i podał go Maciejowi, który nie wziął go do ręki, ale spojrzał sprawdzając dane i zdjęcie.
- Rzeczywiście dowód należy do Rafała Moraskiego i nawet na zdjęciu widać podobieństwo. W dowodach osobistych jak wiadomo nie ma informacji o zawodzie, więc nadal nie mam pewności, kim pan jest.
- Gdybym założył służbowy strój z pewnością również byłby pan nieufny sądząc, że to dziennikarska maskarada, ale ja przychodzę do pana, ponieważ mam podobne przeczucia, co do bohaterki książki Kowalika. Opisana osoba naprawdę istnieje i nazywa się Wiktoria Weronika Karsten. Mam nadzieję, że nadal istnieje.
Maciej czuł, że niewidoczne imadło ściska mu głowę wywołując nerwowe pulsowanie. Zaczął ciężko oddychać.
- Proszę posłuchać – wycedził przez zęby. – Właśnie próbuję o tym zapomnieć, moje urojenia wynikają być może z jakiegoś przemęczenia, załamania, więc proszę nie zawracać mi głowy.
- Znałem osobiście Wiktorię.
- Mieliście romans? – Zakpił Maciej.
- Muszę pana rozczarować, tak się dziwnie składa, że dochowuję celibatu – jezuita bynajmniej nie obraził się, wyglądał nawet na lekko rozbawionego. – Prowadzę grupę medytacyjną, na którą uczęszczała Wiktoria.
- Medytacje? Myślałem, że tym zajmują się buddyści.
- Nie tylko. Medytacja chrześcijańska również ma wielu zwolenników. Wracając do Wiktorii ostatni raz miałem z nią kontakt pod koniec marca. Po spotkaniu naszej grupy medytacyjnej, powiedziała, że wyjeżdża za granicę, do Szwecji, zabawi tam do połowy kwietnia. Zaprosiła ją koleżanka, rodowita Szwedka, która przebywała w Poznaniu podczas ubiegłorocznych staży wakacyjnych. Zdziwiłem się trochę skąd tak nagła decyzja. Wiktoria śmiała się i tłumaczyła, że lubi wyzwania, co wiadomo było każdemu, kto ją znał. Podczas nieobecności nie odezwała się ani razu, nie odbierała telefonu. Nie wróciła w zapowiadanym terminie i nie kontaktowała się z nikim ze znajomych. Trochę mnie to zaniepokoiło. Zacząłem, więc wypytywać wśród wszystkich, o których wiedziałem, że mogli ją znać.
- Co studiowała? – Przerwał Maciej.
- Archeologię. Właściwie już skończyła. Po wakacjach miała obronić magisterkę i podjąć pracę w Muzeum Archeologicznym.
- No i czego się ojciec dowiedział na uczelni – Maciej z trudem udawał, że nie wciąga go opowieść o Wiktorii Weronice.
- Rozmawiałem z ludźmi z jej roku i spoza studiów, którzy mieli z nią kontakt. Wszystkim mówiła, że jedzie do znajomej ze Szwecji. Przypomnieli sobie nawet tę dziewczynę. Mieszka w Uppsala. Zdaje się Pernilla. Również studiowała archeologię i rzeczywiście gościła w Poznaniu. Weronika bardzo się z nią zaprzyjaźniła. Często korespondowały. Dostałem numer telefonu do Pernilli i zadzwoniłem pytając o Wiktorię. Powiedziała, że owszem Wiktoria zatrzymała się u niej na noc z dziewiętnastego na dwudziestego marca. Mówiła, że zawsze marzyła o zwiedzeniu północnej Szwecji i właśnie wybrała się w samotną podróż. Pernilla i tak nie mogła jej towarzyszyć, miała zajęcia na uczelni i pracowała. Wiktoria zatrzymała się u koleżanki w Uppsala także w drodze powrotnej. Pokazywała zdjęcia zrobione w drodze. Nie pojechała na daleką szwedzką północ, raczej w kierunku granicy z Norwegią, ale i tak była bardzo zadowolona, podekscytowana. Pożegnały się dwudziestego szóstego marca wczesnym rankiem. Wiktoria spieszyła się. Na prom odpływający z Okselesund do Gdańska.
- Czym podróżowała po Szwecji?
- Samochodem ze szwedzkiej wypożyczalni.
- Czy to nie zbyt kosztowne dla polskiej studentki? Chyba, że ma bogatych rodziców.
Jezuita pokręcił głową.
- Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miała dziewiętnaście lat, nie należeli do majętnych. Od tego czasu radzi sobie sama. Jest dzielna, ale nie przelewa jej się.
- Ma rodzeństwo?
- Jest jedynaczką.
- W takim razie to dziwne, że stać ją było na prywatny wypad w głąb Szwecji i to wozem z wypożyczalni, które u nas nie należą do tanich, a co dopiero tam.
- To najmniej dziwna sprawa. Chce pan posłuchać dalszego ciągu?
- Dobrze, proszę już dokończyć – Maciej obojętnie wzruszył ramionami, a w środku aż trząsł się z ciekawości.
- Ze słów Pernilli wynikało, że Wiktoria wypłynęła ze Szwecji dwudziestego szóstego marca o godzinie trzynastej. Prom z Okselesund do Gdańska płynie około osiemnastu godzin. Dodajmy pięć godzin jazdy pociągiem z Gdańska do Poznania, czas oczekiwania na pociąg w Gdańsku, opóźnienia tradycyjne dla kolei. Najpóźniej dwudziestego siódmego wieczorem powinna być w domu. Dlaczego więc nie pojawiła się, nie skontaktowała się z nikim ze znajomych? Nie należała do samotników. Cechowała ją towarzyskość i otwartość na kontakty z ludźmi. Po rozmowie z Pernillą podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Policją. Nie kwapili się do żadnych czynności. Wiktoria jest dorosłą, niezależna osobą, może wyjeżdżać dokąd chce i na jak długo zapragnie bez informowania o tym nikogo. W wkrótce otrzymałem list od Wiktorii. Wysłany z Warszawy. Pisała w nim, że opuszcza kraj i wylatuje samolotem do Toronto.
- Do Kanady?
- List miała napisać tuż przed wylotem. Znaczek i stempel pocztowy wskazywały, iż rzeczywiście został wysłany ze stolicy. Krótki list od Wiktorii, wyjaśniający, co się z nią dzieje i co zamierza. Jestem pewien, że nie ona była autorką listu.
- Skąd takie założenie?
- Wiktoria nie pisuje tradycyjnych pocztowych listów. Uznaje tylko e-maile.
- Może nie miała dostępu do Internetu.
- W dzisiejszych czasach bardzo mało prawdopodobne, zwłaszcza w dużym mieście.
- Istnieje wariant, że postanowiła szukać szczęścia za oceanem i skończyła, jako bezdomna. Dla wielu Polaków tak kończy się emigracja.
- Sądzę, że Wiktoria nigdy nie była w Toronto ani w innym miejscu Kanady czy Ameryki Północnej.
- Skąd taki wniosek?
- Jak już powiedziałem, to nie ona napisała list – ojciec Rafał wyjął z kieszeni koszuli kartkę złożoną na czworo i podał Maciejowi. – Proszę przeczytać.
Maciej zaczął czytać.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus
Czcigodny Ojcze Rafale

Miałam trafić do Szwecji, a ostatecznie wybieram się do Kanady. Postanowiłam rozpocząć nowe życie, całkowicie nowy rozdział, pozostawiając za sobą wszystko, co było dotychczas. Poczułam wewnętrzny głos i wiedziałam, że muszę za nim podążyć. W Toronto załatwiłam sobie pracę i dach nad głową. Na początek wystarczy. Nie gniewaj się Ojcze, że wyjeżdżam bez pożegnania. Tak będzie najlepiej. Nie zostawiam adresu gdyż i tak nie zamierzam długo pozostawać w Toronto. To pierwszy etap, wkrótce ruszę dalej i proszę, nie szukajcie mnie i nie namawiajcie do powrotu. Wszystko dokładnie sobie przemyślałam. Czuję się jakbym narodziła się na nowo i muszę odciąć pępowinę, czyli dotychczasowe życie. Nie miej mi za złe Ojcze Rafale, że tak to nazywam, zrozum mnie i wspominaj dobrze. Twoje medytacje pomogły mi odnaleźć drogę.

Bóg zapłać za wszystko
Wiktoria

Maciej przeczytał i oddał list jezuicie.
- Nadal nie wiem skąd przekonanie, że to nie Wiktoria napisała ten list.
- Jak już mówiłem uznawała tylko elektroniczną formę korespondencji. List został napisany na komputerze i wydrukowany. Jeżeli miała dostęp do komputera, to nie sądzę, aby był problem z dostępem do poczty. Nie pisałaby po to, aby wydrukować i przesyłać zwykłą pocztą.
- Załóżmy, że wyjątkowo wpadłaby na taki pomysł – Maciej próbował zbić z tropu jezuitę. – Wygląda mi to na list pożegnalny od przyjaciela, którego już nigdy ojciec nie zobaczy. Z jej własnego wyboru.
- Wówczas napisałaby własnoręczne, a ona nawet się nie podpisała. Tylko wydruk, który napisać mógł każdy.
- Może ksiądz po prostu nie chce przyjąć do wiadomości jej wyboru.
- Przyjąłbym gdybym wiedział, że to ona i jej wybór. Jest jeszcze jedno, co utwierdza mnie w moim przekonaniu. Początek i koniec listu, sposób, w jaki zwraca się do mnie. Nigdy nie witaliśmy się ani nie żegnaliśmy się takimi słowami, czy to w bezpośrednim kontakcie czy w korespondencji. A już określenie „czcigodny” ani mnie ani Wiktorii nigdy nie przyszło by na myśl.
- Zaskakujące jak na katolickiego duchownego.
- Ilu znasz katolickich duchownych? Nie tak z ołtarza, czy z radia, ale prywatnie.
- Szczerze mówiąc żadnego. Z ołtarza też nie bardzo.
- Może jestem nietypowym duchownym, ale w naszej grupie medytacyjnej starałem się stworzyć przyjacielską atmosferę. Zwracaliśmy się do siebie po imieniu. Na powitanie mówiliśmy „cześć”, „witaj”. Na spotkania przychodzą ludzie o różnym stosunku do religii i Kościoła. Jedni pragną pogłębić swoją wiarę, inni są poszukujący, dla jeszcze innych wspólne medytacje są jedynym kontaktem z chrześcijaństwem.
- Do, której grupy należała Wiktoria?
Ojciec Rafał zamyślił się na moment.
- Pomiędzy pierwszą a drugą grupą, ale raczej bliżej drugiej. Opowiadała mi kiedyś, że w życiu duchowym miała wzloty i upadki, momenty zwątpienia, ale nie zamierza dać za wygraną. Medytacje były dla niej ważne, wyznała, że pozwalają jej lepiej dostrzegać wiele spraw, oczyszczają jej umysł i duchowość. Porównywała to do przewietrzenia dusznego pokoju albo wymiany wody w akwarium – jezuita mówił to nie patrząc na Macieja, zorientowawszy się, że odbiega od tematu przeniósł wzrok na swojego słuchacza. - Zgłosiłem się po raz drugi na Policję, pokazałem list, podzieliłem się swoimi wątpliwościami i poprosiłem, aby zaczęli jej szukać. Obiecali, że zajmą się sprawą. Udało się ustalić, że dwudziestego szóstego marca Wiktoria zeszła z pokładu promu, który przybył do Gdańska z Okselesund. Z Gdańska udała się pociągiem do Warszawy. Przenocowała w hotelu. Dwudziestego ósmego marca nad ranem przyleciała samolotem do Poznania. Wiadomo o tym dzięki kamerom w terminalu lotniska. Opuściła Lotnisko Ławica miejskim autobusem i od tej pory ślad po niej zaginął. Policja skontaktowała się z władzami Kanady. Okazało się, że nikt taki nigdy nie starał się o wizę.
- Do Kanady nie musimy mieć wiz? – Maciej przypomniał sobie strzępy wiadomości zasłyszane kiedyś w radiu.
- Pod warunkiem, że jest się posiadaczem paszportu biometrycznego. Wiktoria nie miała takiego i nigdy nie złożyła wniosku o jego wydanie. Nie ma żadnego śladu, że przekroczyła którekolwiek z kanadyjskich przejść kontrolnych. Nasza Policja nadal trochę kręciła nosem sugerując, że Wiktoria mogła przekroczyć granicę nielegalnie, ale po moich natrętnych wizytach zgodzili się rozesłać jej zdjęcia do komend i komisariatów w całym kraju i zamieścić na swojej stronie internetowej Komendy Miejskiej w Poznaniu. Jak dotąd bez żadnych rezultatów.
Maciej żałował teraz, że nigdy nie przeglądał stron z wizerunkami zaginionych, może zwróciłby uwagę na Wiktorię Weronikę.
- To już koniec opowieści? – Zapytał smutno.
- Nie. Jest ciąg dalszy – jezuita zawiesił głos. – Najbardziej niesamowity.
- Zamieniam się w słuch.
- Jedenastego maja dostałem wiadomość mailową od Wiktorii.
- I jest ksiądz przekonany, że tym razem to ona?
- Na sto procent.
- Pokazał ojciec list Policji?
- Nie.
- Dlaczego?
- Ponieważ uznaliby mnie za wariata albo zarzucili wprowadzanie ich w błąd.
- Nie rozumiem.
- Najlepiej będzie, jeśli sam pan przeczyta – jezuita tym razem z drugiej kieszeni koszuli wyjął małą kopertę i wyciągnął ją w kierunku Macieja.
- Co to takiego? – Maciej podejrzliwie łypał na kopertę.
- Wydruk korespondencji między Wiktorią a mną.
- Więc gdzie ona teraz jest?
- W innym wymiarze.
- Co?
- Gdzieś poza naszym pojmowaniem rzeczywistości.
- Chce mi ojciec powiedzieć, że w tamtym wymiarze również mają Internet i przesłali wiadomość do naszego świata? – Maciej nie wiedział czy roześmiać się zakonnikowi w twarz czy odwrócić się na pięcie i odejść. Nie uczynił żadnej z tych rzeczy.
- Nie wiem, co tam mają. Otrzymałem wiadomość z dziwnego adresu. To jest fakt. Odpisałem i otrzymałem odpowiedź.
- Co jest w kopercie? – Maciej zamachał białym papierem.

- Wydrukowałem zapis naszej korespondencji. Każda wiadomość zawiera zaledwie jedenaście słów. Są to raczej hasła, którymi stara się poinformować o swoim obecnym położeniu i prosi o pomoc. Ostania wiadomość napisana jest w nieznanym języku, prawdopodobnie funkcjonującym w tamtym świecie. Może panu się uda się odczytać. Jeżeli zechce pan spotkać się i porozmawiać zapraszam jutro o dwudziestej na ulicę Dominikańską, przy wejściu do galerii „U Jezuitów”. (...)