Limerick wyjął z szafki niewielkie
kartonowe pudełko i postawił na stole. Miało kształt trójkąta równoramiennego.
Na wieczku widniał napis „Rogal Uliczny”. Po otwarciu pudełka oczom Szczudła
ukazał się duży i lśniący kawałek pieczywa w kształcie podkowy. Miał złocisty
kolor, z cieniutką warstwą lukru, obsypany drobinkami posiekanych migdałów.
− Wiesz co to takiego? – Limerick
spojrzał tajemniczo na wnuka.
− Rogal uliczny – powtórzył napis na
pudełku, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. Nie rozumiał, dlaczego dziadek
z takim namaszczeniem podchodzi do słodkiego rogala.
− Kiedyś nosił inną nazwę. W danym świecie
znany był jako Rogal Świętomarciński. Jego tradycja narodziła się w tysiąc
osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku w Poznaniu, mieście, na którym
zbudowano Nowy Londyn. Jedna z głównych ulic Poznania nosiła nazwę Św. Marcin.
W dawnym świecie nie numerowano ulic, nadawano im imiona jak ludziom. No, więc
na Świętym Marcinie stał kościół pod wezwaniem Św. Marcina.
− Święci w dawnym świecie byli
prymitywnym wyobrażeniem istot wyższych, których istnienie ludzie wyczuwali,
ale nie potrafili nawiązać z nimi kontaktu – wyrecytował chłopak.
− Tak istotnie nauczają Doskonali –
przyznał Limerick. – Jednakże ów Marcin, przez ludzi bardzo dawnego świata
uważany za świętego, naprawdę istniał. Był żołnierzem i podzielił się z
bezdomnym połową swojego płaszcza, za co wyrzucono go z armii.
− Skąd o tym wiesz dziadku?
− Wpadły mi kiedyś w ręce, dawno temu,
skrawki informacji na temat tego człowieka, Marcina. Nie znam dokładnie jego
historii. Oprócz tego, co streściłem w kilku słowach, wiadomo mi jeszcze, że
jeździł konno. Dawno temu wszyscy jeździli konno.
− Co to wszystko ma wspólnego z rogalem?
– Szczudło zaczął się niecierpliwić.
− Spokojnie nie poganiaj starego umysłu.
No, więc ten Marcin, został uznany za świętego, a ponieważ imionami świętych
nazywano ulice i budynki, w Poznaniu jego imię nosiła ulica i kościół, czyli
budynek kultu. W kościele pracował ksiądz, czyli ktoś taki, kto przewodził
obrzędom kultowym, który wpadł na pomysł, jak można uczcić dzień św. Marcina.
Każdy z tych świętych miał swój dzień. Ksiądz zwrócił się do ludzi, aby zrobili
coś dla biednych, tak jak kiedyś Marcin. Jeden z poznańskich piekarzy wpadł na
pomysł, upiekł mnóstwo rogali, przyniósł pod kościół i rozdał biednym. Ciasto
rogala wykonał z pszennej mąki, jaj, masła, cukru, drożdży i mleka, wypełnił go
masą zrobioną z cukru pudru, migdałów, orzechów, białego maku i śmietany. W następnych
latach dołączyli do niego inni cukiernicy, i tak narodziła się ta tradycja. Z
czasem wśród ludzi zaczęła krążyć legenda przedstawiająca inną genezę rogala,
niezwyczajną. Podobno poznański piekarz ujrzał we śnie świętego Marcina
jadącego na koniu, podniósł zgubioną przez jego konia podkowę i postanowił, że
będzie piekł ciasto w takim kształcie.
− To już chyba przesada – skrzywił się
Szczudło.
− Ludzie zawsze lubili przesadzać –
stwierdził filozoficznie Limerick. – Tak czy owak, istnienie rogala jest faktem
leżącym przed tobą, którego możesz dotknąć, powąchać, a nawet skonsumować.
− Pachnie pięknie – przyznał chłopak. –
Kiedy przypada to święto?
− Właśnie dzisiaj, jedenastego
listopada.
− Gdzie kupiłeś tego rogala?
− Jest w Nowym Londynie piekarnia, która
kultywuje tę tradycję. Raz w roku pieką rogale dla stałych klientów, którzy
złożą zamówienie. Domyślasz się, że ja do nich należę. Ponieważ Doskonali
prawdopodobnie nie wydaliby zgody na nazwę Rogal Świętomarciński, właściciel cukierni
wymyślił nazwę Rogal Uliczny i nie zdradzając jego pochodzenia, otrzymał
pozwolenie na wypiek.
− Myślałem, że pieczywo wypiekają pod
ziemią inteligentne piekarnie.
− Podziemne piekarnie to produkcja
masowa, nie zajmują się limitowaną serią wypiekaną raz w roku, a poza tym nie
znają przepisu.
− Wymieniłeś składniki – przypomniał
chłopak – łatwo je zapamiętać.
− Składniki składnikami a cała tajemnica
to odpowiednie proporcje, sposób wykonania i czas pieczenia.
− To może spróbujemy . – Szczudło
wpatrywał się chciwie w słodką zawartość pudełka.
Limerick ostrożnie ujął w dłonie rogal,
przełamał go na pół i podał wnukowi. Pod złocistą skorupką ułożone były
jaśniejsze warstwy ciasta, cieńsze od papieru, a sam środek wypełniała gęsta
masa stanowiąca kwintesencję smakołyku. Szczudło odgryzł spory kawałek,
następnie językiem i zębami rozprowadził po całym wnętrzu jamy ustnej.
Przepełniła go niebiańska słodycz, która wniknęła we wszystkie dostępne kubki
smakowe, i miał wrażenie, że uczucie to przeszło jeszcze dalej, ogarniając
wszystkie jego zmysły i zakończenia nerwowe.
− To jest zaje…, to znaczy fantastycznie
smakuje – wydał z siebie recenzję po połknięciu pierwszego kęsa. – Musisz mi
powiedzieć, gdzie jest ta piekarnia.
− Nie ma sprawy. – Limerick ucieszył
się, że rogal zasmakował wnukowi. – Piekarz uczy zawodu i receptury swojego
syna, więc dobrze będzie, jeżeli pojawi się również nowe pokolenie pożeraczy
rogali. Proszę jedynie, abyś zawsze na jedenastego listopada zaglądał do
piekarni.
− Obiecuję. – Szczudło przełknął
następny kawałek.
− Powiem ci jeszcze, że jako wyjątkowy
klient mam specjalne względy u piekarza – ciągnął Limerick. – Jeśli go
poproszę, czasem upiecze parę rogali w ciągu roku, poza oficjalnym świętem.
Myślę, że zgodzi się, abyś i ty otrzymał statut specjalnego klienta.
− Super. – Szczudło kończył jeść swoją
połówkę rogala.
− Mam jednak jeszcze jedną prośbę. –
Limerick podrapał się po siwych włosach wciąż jeszcze gęsto porastających jego
głowę. – Rogala z pewnością zapamiętasz, ale chciałbym, abyś również zapamiętał
Ametyst i to, co ci o nim opowiedziałem. Nie chodzi o to, abyś go poszukiwał,
ale żebyś pamiętał.
− Zgoda dziadku, ale ja również mam
prośbę.
− Słucham.
− Czy mogę dostać drugą połowę rogala?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz