Przesileni, fragment
(…)
W poczekalni jej gabinetu nigdy nie było tłoku. Nie oznaczało to, że
pacjenci omijają ją łukiem. Wręcz przeciwnie, miała ich całkiem sporo,
natomiast perfekcyjnie zorganizowała ich przepływ. Podczas gdy doktor Mercedes
de Breda badała pacjenta, na swoją kolej oczekiwała tylko jedna osoba. Pacjent
po zakończeniu wizyty wychodził drugim wyjściem, doktor wzywała oczekującego, poczekalnia
na chwilę pustoszała, a mniej więcej po kilku minutach wchodziła kolejna
umówiona osoba. Pacjenci nie mieli okazji spotkać się nawet przed willą. Dom
znajdował się na peryferiach miasta, w dzielnicy składającej się z domów
jednorodzinnych lub szeregowych. Nie brakowało tutaj zacisznych, kameralnych
uliczek z domkami otoczonymi bezpiecznymi płotami. Ale dom Mercedes mieścił się
nawet nie w uliczce, lecz w zaułku, a właściwie w zaułku zaułka. Od niedługiej,
wąskiej ulicy odbijał jeszcze stumetrowy kawałek, przy którym stały po obu stronach
po dwa domy z ogrodem. Kiedy wydawało się, że to już koniec zabudowań i dalej
zaczynają się już tereny zielone, ulica nagle skręcała pod kątem czterdziestu pięciu
stopni, wydzierając naturze jeszcze kawałek przestrzeni. Właśnie na niej
znajdował się dom doktor de Bredy. Do posesji nie można było dojechać
samochodem. Jej dom był jedyny w okolicy bez garażu. Mercedes, jak na ironię,
nigdy nie poruszała się własnym samochodem. Korzystała z taksówek,
wypożyczalni, a na krótszych dystansach bardzo chętnie z roweru. Tuż przed
zaułkiem stał znak zakazu wjazdu, a na wąskiej uliczce i tak nie można było zaparkować,
nie blokując dojazdu na posesje innych mieszkańców. Pacjenci pozostawiali
pojazdy ulicę dalej w zatoczkach postojowych. Tylko tam mieli okazję wpaść na
siebie, ale nigdy nie było pewności, czy dana osoba korzysta z usług pani
neurolog. De Breda nie zatrudniała żadnego pracownika, nie prowadziła recepcji.
Można było się z nią umówić jedynie poprzez stronę internetową. W godzinach przyjmowania
furtka prowadząca do posesji domu była zawsze otwarta, podobnie jak główne
drzwi wejściowe. Wchodziło się nimi do holu, w którym napis na dużej tabliczce
zapraszał do rozgoszczenia się w głębokim i wygodnym fotelu, obitym pluszem w
kolorze łososiowym. Oczekujący mogli poczytać gazety lub czasopisma (wybór był
urozmaicony), włączyć muzykę (wybierając w szerokiej gamie gatunków, utworów i
wykonawców) lub włączyć w fotelu opcję masażu. Doktor de Breda wychodziła z
założenia, że co prawda jest neurologiem, a nie psychoterapeutką, ale komfort
psychiczny pacjentów przekraczających próg gabinetu i ich pozytywne nastawienie
uważała za konieczny wstęp do zasadniczego etapu diagnozowania i leczenia lub
innych zaleceń. Pacjenci doceniali tę troskę oraz absolutną intymność wizyt.
Mercedes dzieliła swoje życie między Poznaniem a Berlinem. Dokładnie w
proporcji dwa do jeden. Pierwsze dziesięć dni każdego miesiąca, wliczając
soboty i niedziele, przebywała w stolicy Niemiec, przyjmując w gabinecie przy
Potsdamerstrase. Pozostałe dwadzieścia dni spędzała w Poznaniu. Tego dnia
pozostał jej ostatni pacjent. Nie kojarzyła nazwiska. Westchnęła, wiedząc, że
ta wizyta potrwa dłużej niż standardowa. Będzie musiała nie tylko założyć kartotekę,
ale też i przeprowadzić dłużą rozmowę, chcąc uzyskać szczegółowe informacje nie
tylko na temat obecnych problemów, ale i wcześniejszych dolegliwości, objawów i
ogólnego trybu życia. Nie darmo w swoim fachu uchodziła za perfekcjonistkę.
Uchyliła drzwi gabinetu. Pacjent siedział w fotelu i przeglądał gazetę.
Rozpostarta, papierowa płachta zasłaniała twarz. Zanim jeszcze ją odłożył i
spotkały się ich spojrzenia, już wiedziała, że wizyta znacznie bardziej
odbiegać będzie od standardów, chociaż nie w takim znaczeniu, jak wcześniej
sądziła. Srebrny sygnet na palcu był jego znakiem rozpoznawczym od kilku tysięcy
lat. Znakiem nie dla wszystkich, bo jedynie ona i kilku bliskich przyjaciół, w
tym Henk, zwrócili na to uwagę, ale też nie od razu. Zdaje się, że dopiero na
początku Czwartego Przesilenia zdała sobie sprawę, że Albi nosi nieprzerwanie
jedną ozdobę od zamierzchłych czasów Pierwszego Przesilenia. Żartował, że musi mieć
jakiś stały element w jego chaotycznym życiu. Tu w jej gabinecie pierścień był
dla niej sygnałem. Na wypadek gdyby nie rozpoznała go pod przeznaczoną dla
postronnych obserwatorów charakteryzacją, składającą się z blond czupryny i
dwudniowego zarostu. Zupełnie niepotrzebnie. Poznałaby go, nawet gdyby założył
stalowy hełm z przyłbicą (co w jeszcze obecnym Przesileniu wielokrotnie miało
miejsce). Dla osób, które znały się od kilu tysięcy lat, wystarczyła bliska
obecność. Ruchem głowy zaprosiła go do środka. Albi rzadko używał
charakteryzacji. Jeśli już to robił, miał twardy powód.
(…)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz