wtorek, 1 października 2019

Dokończenie



 
To opowiadanie ukazało po raz pierwszy pod tytułem "Golem poznański" w antologii "Szkice z życia", powstałej w efekcie projektu „Blogerzy książki piszą”. Na zdjęciu rzeźba Golema, autorstwa Davida Cernego.
 ----------------------------------------------------
- Posen? – Kamienna twarz celnika rozluźniła się. Funkcjonariusz dla pewności jeszcze raz przeczytał nazwisko w paszporcie.
- Aron Posen – potwierdził spokojnie właściciel dokumentu.
- Witamy w Poznaniu panie… Posen – celnik oddał dokument.
Aron ruszył przez terminal portu lotniczego ciągnąc za sobą walizkę na kółkach. Wiedział, że jego nazwisko będzie wzbudzało w tym mieście takie reakcje. Dziadek Mordechaj miał oryginalny pomysł, kiedy prawie siedemdziesiąt lat temu postawił nogę na amerykańskiej ziemi. Z jakichś powodów chciał zachować pamięć dla miasta swojej młodości.
Zanim wsiadł do taksówki kupił miejscową gazetę. Władał dobrze kilkoma językami, dziadek zadbał aby nauczył się również polskiego. Nie miał problemu z przeczytaniem informacji, ale ponieważ nie znał miasta, ludzi i miejscowej specyfiki, suche wiadomości niewiele mu mówiły. Większą uwagę zwrócił jedynie na artykuł o uszkodzeniu rzeźby stojącej na głównej alei w centrum miasta, pomnika Golema, autorstwa czeskiego artysty. Oburzały go wszelkie akty wandalizmu, a szczególnie, gdy dotyczyły czyjejś twórczości. Sam był rzeźbiarzem i nie po to wkładał wysiłek w swoje prace, aby te były później kaleczone.
Taksówka zawiozła go w okolice Starego Rynku pod wskazany adres. Przy jednej z bocznych ulic znajdowała się odnowiona kamienica, w której mieściło się biuro Lidii Berg. To z nią miał się spotkać. Przez domofon przywitał go zdecydowany, ale ciepły głos. Wszedł na pierwsze piętro i ujrzał w drzwiach niewysoką kobietę około sześćdziesiątki, bardzo zadbaną, ubraną w elegancką niebieską sukienkę, z krótko przyciętymi włosami w rudym kolorze.
- Witaj Aronie, niezwykle się cieszę, że nareszcie mogę cię zobaczyć.
- Dzień dobry. Ciociu. – Zdecydował się tytułować ją tak jak mówił o niej dziadek, chociaż nie miał pewności czy ich rodziny rzeczywiście były spokrewnione.
- Świetnie mówisz po polsku – pochwaliła Lidia i zaprosiła Arona do środka.
Przy herbacie i ciastkach długo rozmawiali o sobie i o tym, co porabiają po obu stronach Atlantyku. Wspomnieli oczywiście dziadka.
- Bardzo chciał cię odwiedzić. Niestety nagła choroba pokrzyżowała mu plany – opowiadał Aron. – Krótko przed śmiercią miał do siebie żal, że tak długo zwlekał z wyjazdem. Prosił, abym obiecał, że przyjadę w jego imieniu.
- Wypełniłeś obietnicę – uśmiechnęła się Lidia podsuwając talerz z ciastkami.
- Odnoszę wrażenie, że tylko część obietnicy – Aron ruchem ręki dał do zrozumienia, że nie da rady więcej zjeść. – Dziadek mówił, że chcesz mi wyjawić jakąś rodzinną tajemnicę i powierzyć pewne zadanie.
- Korespondowałam na ten temat z Mordechajem. Chcę ci trochę opowiedzieć o naszym przodku. Potem zdradzę swój pomysł. Jeśli zechcesz możesz pomóc mi w jego realizacji. Jeśli odmówisz zrozumiem i nie będę miała do ciebie żalu.
Aron pokiwał głową. Od początku podejrzewał, że to nie będzie zwykła, kurtuazyjna wizyta.
- Dziadek wspominał mi jedynie, że prowadziliście badania nad drzewem genealogicznym naszej rodziny.
- Zgadza się. Właściwie to ja przez wiele lat poszukiwałam naszych korzeni. Miałam pewne podejrzenia, które potwierdziły się. Mordechaj, początkowo sceptyczny ostatecznie, przekonał się do mojego odkrycia. – Lidia wypiła łyk herbaty, zaś Aron cierpliwie czekał, na kontynuację. Ta kobieta miała w sobie jakąś dobrą siłę, która w sposób naturalny wymuszała szacunek i uprzejmość. – Wnioski, do których doszłam są spełnieniem moich snów. Naszym wspólnym przodkiem, twoim, moim, Mordechaja był Jehuda Löw ben Becalel znany również jako Maharal. Jesteśmy potomkami jednego z najsłynniejszych rabinów, uczonego, filozofa i mistyka.
Zauważyła, że zrobiło to na Aronie wrażenie.
- W jakich czasach żył?
- Pięć wieków temu. Był głównym rabinem w Pradze i w Poznaniu, lecz nie z tego został zapamiętany.
- Dokonał czegoś ważnego? Jakiegoś odkrycia?
- Przypisuje mu się stworzenie postaci mitycznego Golema.
- Ciało bez duszy – zamyślił się Aron. – Dziadek opowiadał mi tę legendę gdy byłem mały. Teraz sobie przypominam, że wymienił nawet to nazwisko. Nie wspominał jednak, że w opowieści występuje nasz przodek.
- Wtedy jeszcze tego nie wiedział. Kiedy mieliśmy już pewność zaczęliśmy się zastanawiać jako możemy oddać pamięć naszemu wspaniałemu krewnemu. Wreszcie przypomniałam sobie o twoim talencie. Jesteś rzeźbiarzem.
- Chcesz ciociu żebym wykonał rzeźbę rabina ben Becalela?
Lidia wstała i podeszła do okna. Poprosiła Arona żeby stanął obok niej. Skinęła głową na stojący po drugiej stronie ulicy gmach. Masywny, rozłożysty, z szarym tynkiem.
- Poznańska synagoga – jej słowa potwierdziły to czego Aron już się domyślił. – W czasie wojny hitlerowcy zamienili ją na pływalnię. Po wojnie budynek nadal służył jako pływalnia. Aż do niedawna. Przez kilkadziesiąt lat po pokonaniu naszych oprawców, ich decyzja cały czas pozostawała w mocy.
- Jak to możliwe? – Aron wzdrygnął się. – Czujesz się bezpieczna w tym kraju?
- Nie jest źle. Chociaż przyznam, że wiele tu absurdów. Najważniejsze, że synagoga zmieni swoje przeznaczenie. Nasza gmina weźmie ją pod opiekę. Wracając do naszego rabina chciałabym, aby na ścianie synagogi zawisła tablica upamiętniające Jehudę ben Becalela.
- I chcesz abym ją wykonał.
- Chcę cię poprosić.
- To będzie dla mnie przyjemność i zaszczyt.
- Myślałam nie tylko o tablicy – Lidia spojrzała tajemniczo w kierunku synagogi. – Obok niej mogłaby stanąć rzeźba Golema. Z gliny.
- Nie widzę problemu – zgodził się Aron.
Przez kolejne tygodnie Aron pracował w mieszkaniu wynajętym przez Gminę Żydowską. Mieściło się na poddaszu kamienicy, w której urzędowała Lidia i wprost idealnie nadawało się na pracownię. Przestronne i doskonale oświetlone. Najpierw wykonał tablicę z brązu. Umieścił na niej podobiznę wzorowaną na starych ilustracjach i rycinach. Nie miał pojęcia czy tak właśnie wyglądał Jehuda Löw ben Becalel, ale tak wyobrażali go sobie potomni. Na tablicy umieścił krótki opis kim był ów rabin i co robił, uwzględniając również wzmiankę o stworzeniu Golema, na czym bardzo zależało Lidii. Następnie zabrał się za postać samego Golema. Zadanie było trudniejsze, tym bardziej, że ciocia upierała się aby była to rzeźba z gliny, z której ulepiona miała być mityczna postać. Na szczęście Aron tworzył również w tym materiale. Efekt jego pracy zachwycił Lidię.
- Jesteś prawdziwym artystą – mówiła wpatrzona w rzeźbę Golema.
- Raczej rzemieślnikiem.
- O nie! – zaprzeczyła stanowczo. – Golem wygląda jakby miał za chwilę ożyć.
Aron nie podzielał tej opinii, ale zdążył już na tyle poznać Lidię, że wiedział kiedy nie należy z nią polemizować.
Odsłonięcie tablicy i posągu odbyło się w piątkowe południe z udziałem członków gminy i przedstawicieli władz miejskich. Uroczystość na krótko zakłóciło kilku osobników z wygolonymi głowami, wznosząc okrzyki świadczące o ich braku sympatii do społeczności żydowskiej. Na odchodne jeden z nich, wskazując palcem na rzeźbę Golema krzyknął:
- Rozjebiemy to żydowskie gówno!
Arona zaswędziały ręce, ale Lidia uspokoiła go, że Golem będzie pod dobrą opieką i nikt nie zrobi mu krzywdy.
- Ustawicie przy nim całodobową straż? – ironizował Aron.
- Są inne sposoby - ucięła Lidia.
Po oficjalnej uroczystości goście mogli dokładnie przyjrzeć się dziełom rzeźbiarza. Podziwiali tablicę, ale najbardziej Golema, jego masywną sylwetkę, której widok budził respekt, a otwarte usta sprawiały wrażenie jakby chciał przemówić do zebranych ludzi. Tylko puste, ciemne oczy nie pozostawiały wątpliwości, że mamy do czynienia z martwą bryłą.
- Chyba za bardzo wyeksponowałem Golema. Nikt teraz nie będzie zwracał uwagi na tablicę z rabinem – martwił się Aron.
- Wręcz przeciwnie – zaprotestowała Lidia. – Rzeźba przykuwa uwagę, dzięki temu ludzie zauważą również tablicę z Maharalem.
Po zakończeniu uroczystości Lidia i Aron weszli jeszcze do biura.
- Zacznę szykować się do powrotu ciociu – zagaił Aron. – Wykonałem zadanie, o które dziadek nie chciał mnie prosić, a na którym chyba bardzo mu zależało.
- Zgadza się, ale nie zrobiłeś jeszcze wszystkiego.
- Co jeszcze mam wyrzeźbić? – westchnął.
- Niczego nie musisz rzeźbić. Teraz trzeba ożywić Golema.
- Zdążyłem już poznać twoje specyficzne poczucie humoru.
- Mówię poważnie – Lidia patrzyła mu prosto w oczy.
Aron zastanawiał się czy jego ciocia nie zwariowała, ale nie wyglądało na to. Wyraz twarzy, głos i spojrzenie były całkowicie świadome.
- Po co chcesz ożywić Golema? – postanowił dostosować się do jej konwencji sprawdzając jak długo będzie kontynuowała zabawę.
- Żeby nas chronił. Widziałeś tych ludzi, którzy chcieli zakłócić uroczystość? Widziałeś ich agresję, wściekłe spojrzenia?
- Sama mówiłaś, że to margines.
- Ten margines rozrasta się. Zyskują poparcie części polityków, którzy nazywają ich patriotami. Potrzebujemy siły, która będzie nas chronić.
- Zaraz, zaraz – Aron zmrużył oczy. – Czy według legendy, Golem nie wyrwał się spod kontroli? Zaczął atakować swoich. Nie można było nad nim zapanować, więc rabin pozbawił go życia.
- To prawda tylko częściowo – Lidia wskazała Aronowi krzesło. – Usiądźmy. Napijemy się herbaty i wszystko ci opowiem. Poznasz prawdziwą historię Golema.
Opowieść Lidii początkowo nie różniła się od powszechnie znanej legendy. Stworzony przez Jehudę ben Becalela Golem okazał się obrońcą równie silnym i skutecznym, co trudnym do opanowania. Potężna postać miała psychikę małego dziecka o ile w tym przypadku można było w ogóle mówić o psychice. Golem słuchał wyłącznie człowieka, który go stworzył, a przy tym rozumiał jedynie proste polecenia. Gdy nie potrafił czegoś pojąć denerwował się i wpadał w szał. Zdarzyło się kilka razy, że swą siłę kierował przeciwko członkom praskiej gminy żydowskiej, tym, których miał chronić. Ludzie, którzy wcześniej z nadzieją powitali Golema, teraz zaczęli się go obawiać i zażądali od ben Becalela pozbawienia go życia. Rabin chciał poprawić swoje dzieło, sprawić aby Golem potrafił lepiej oceniać otaczającą go rzeczywistość, odróżniać wrogów i przyjaciół, podejmować decyzję. Nacisk społeczny był jednak tak silny, że nie pozostało mu nic innego jak zamienić Golema z powrotem w bezkształtną masę gliny.
- Uważał to za swój największy błąd w życiu – zamyślona Lidia patrzyła w dal. – Opisał wszystko w swoim testamencie.
- Zostawił testament?
- Niewielu o tym wie. Odnalazłam testament. Okazało się, że przez wieki był dobrze schowany tutaj w Poznaniu. W testamencie wiele miejsca poświęcił Golemowi. Czuł się za niego odpowiedzialny. Winił się za to, że uległ naciskom i unicestwił go. Pozostawił wskazówki jak można odtworzyć Golema, aby nie stanowił zagrożenia. Rabin zrozumiał, że popełnił błąd nie wyposażając swoje dzieło w siłę kształtującą i podtrzymującą jego osobowość, dającą zdolność pojmowania. Wskazówki zawarte w testamencie były proste, ale jeden z elementów tej układanki, przygotowany przez ben Becalela zaginął. Na szczęście niedawno odnalazłam go. Jest w również Poznaniu.
- Masz przy sobie ten element.
- Mam jego fragment.
Lidia wstała i wyszła do drugiego pokoju. Po chwili wróciła niosąc duży karton. Położyła go na stole i zachęciła Arona, aby zajrzał do środka. Ostrożnie otworzył wieko. W środku leżały pozaginane stalowe listwy.
- Śmiało. Możesz je obejrzeć dokładnie – uśmiechnęła się Lidia.
Sięgnął do kartonu. Okazało się, że są to dwa identyczne przedmioty z hartowanej stali. Materiał został tak powyginany, że przedmioty tworzyły konkretny kształt o ażurowej konstrukcji.
- Coś mi to przypomina – Aron przyglądał się bardzo uważnie. – Wygląda jak… pięści. Zaraz! Skradziony fragment rzeźby… Golema?
- Zgadza się – przytaknęła spokojnie Lidia. – Dokładnie są to dłonie rzeźby Odpiłowane. Ja to zleciłam. Wynajęłam dwóch zbieraczy złomu zajmujących się zawodowo kradzieżą metali. Nikomu nic nie powiedzą. Nie lubią kontaktować się z policją, bo samo mają sporo na sumieniu. Za pieniądze, które dostali będą mogli żyć sobie dostatnio przez długi czas. Żaden punkt skupu złomu nie zapłaciłby im tyle.
Aron odłożył stalowe dłonie i usiał. Przestał już cokolwiek rozumieć. Lidia Berg korzystające z usług złodziejskich złomiarzy? Musiała być bardzo zdeterminowana albo szalona.
- Nie podejrzewałem cię o to. Po co ci te trofea?
- Na dnie kartonu jest jeszcze coś. To ci więcej wyjaśni.
Rzeczywiście na samym dnie znajdował się jeszcze jeden przedmiot. Stalowa tuba.
- Otwórz – poprosiła Lidia.
W tubie znajdował się zwój pergaminu. Gdy Aron rozwinął go wypadł z niego mniejszy skrawek pergaminu. Zapisane na nim było jedno słowo. Emet.
- Słowo ożywiające Golema – Aron niepewnie spojrzał na Lidię oczekując od niej potwierdzenia.
- W języku hebrajskim oznacza prawdę – przytaknęła Lidia. – Ten pergamin Maharal umieścił w ustach Golema, a później wyjął pozbawiając go życia. Duży pergamin to testament rabina.
- Skąd pewność, że to oryginały?
- Czuję, że są prawdziwe. Wiem, że nie przekona cię taki argument.
- Zgadza się.
Aron rozwinął testament i zaczął czytać. Lekcje dziadka Mordechaja teraz się przydały. Tekst zrobił na nim wrażenie.
- Niesamowite – przyznał. – Nadal jednak nie rozumiem, co ma z tym wspólnego pomnik Golema, który kazałaś uszkodzić i przywłaszczyłaś sobie jego fragment.
- Nie zrobiłam tego dla siebie – tłumaczyła cierpliwie Lidia.
Aron patrzył na swoją ciotkę oczekując dalszych wyjaśnień. Usłyszał je.
- To bez sensu – podsumował.
- Początkowo też tak myślałam, ale wierz mi, że wszystko sprawdziłam. Mamy w ręku wszystkie narzędzia, aby reaktywować Golema. W ulepszonej wersji.
- I chcesz to zrobić?
- Ty to zrobisz. Dziś w nocy.
- Nic z tego – Aron zasłonił się dłońmi. – Znam się na tworzeniu rzeźb, ale nie na ich ożywianiu.
– Jesteś w prostej linii potomkiem ben Becalela. Tylko ty możesz tego dokonać.
- Nie jestem rabinem ani mistykiem.
- Moc ben Becalela przechodzi na jego potomków. Nie na każdego, ale na ciebie tak Aronie.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Od Mordechaja. On był taki jak ben Becalel. Ty odziedziczyłeś to po nim. Twoja matka nie miała tej mocy.
- Szkoda. Może uchroniłaby ją przed nim.
Aron miał na myśli swojego ojca, którego z resztą nie nazywał tym określeniem. Nie lubił wspominać alkoholika, który bił matkę. Na szczęście skończył tak jak sobie na to zasłużył. Wracając z baru, tradycyjnie mocno zawiany, zatoczył się z chodnika na jezdnię i wpadł pod ciężarówkę. Aron był wtedy nastolatkiem.
- Przepraszam nie chciałam ci o tym przypominać – zmartwiła się Lidia. – Chodziło mi o to, że Mordechaj opiekował się tobą. Obserwował ciebie przez wiele lat, widział jak dorastasz i miał wystarczająco wiele czasu aby przekonać się, że drzemie w tobie dziedzictwo Maharala.
Aron pokręcił głową.
- Nigdy nie czułem w sobie żadnych nadnaturalnych mocy.
- Ponieważ nie wypróbowałeś swoich umiejętności. Teraz masz sposobność.
Spojrzał w górę jakby oczekiwał jakiegoś znaku. Szkoda, że Mordechaj nigdy z nim o tym nie rozmawiał. Aron często odnosił wrażenie, że dziadek skrywa w sobie jakąś tajemnicę, ale uznawał to za oczywiste. Dziadkowie muszą mieć swoje tajemnice. Poza tym Mordechaj był niezwykle uduchowionym Żydem.
- Dobrze ciociu – spojrzał na nią poważnie. – Odprawię ten rytuał, ale zrobię to tylko dla ciebie. W podziękowaniu za życzliwość jaką mi okazywałaś. Pobyt tutaj i to co mogłem zrobić dla waszej społeczności jest dla mnie fantastyczną sprawą.
- Dziękuję Aronie – Lidia była autentycznie wzruszona. – Przystąpisz do dzieła dziś w nocy. I nie trzeba odprawiać żadnych rytuałów. Jeśli jesteś taki jak twój przodek, wystarczy, że włożysz w usta golema pergamin ze słowem „Emet”.
- A tajemne modły i zaklęcia?
- Nie ma niczego takiego. Legendę o Golemie przekazywali ludzie, którym nie mieściło się w głowie, że można ot tak sobie ożywić gliniany posąg. Jeśli masz czystą duszę i umysł oraz tę trudną do uchwycenia zdolność, którą posiadał ben Becalel, uda ci się powtórzyć jego dzieło.
Kilka minut po drugiej w nocy podeszli pod synagogę. Stary Rynek i okolice długo tętnią życiem, ale w tygodniu o tej porze robi się już pusto, zwłaszcza w tym fragmencie, będącym raczej zapomnianym zaułkiem.
W ciemnościach rozświetlanych przez uliczne lampy majaczyła sylwetka Golema. Aron spojrzał na trzymany w ręku pergamin z napisem, potem podniósł wzrok na posąg. Był nieruchomy i zimny. Podszedł i włożył pergamin w gliniane usta Golema. Cofną się o krok. Nic się nie działo.
- Golemie – powiedział niezbyt głośno lecz wyraźnie i szybko ogarnęło go przerażenie.
Pergamin z napisem zniknął w zamykających się ustach. Posąg poruszył się, zrobił krok w kierunku Arona i pochylił głowę.
- Dokonałeś tego – Lidia przyłożyła dłonie do twarzy. – Ożywiłeś go, a on oddaje się pod twoją służbę. Zabierzmy go do samochodu.
Aron spojrzał na ciemne oczy Golema. Były martwe i obojętne, a jednak ta gliniana bryła wykazywała oznaki życia. Do ostatniej chwili sądził, że nic z tego nie będzie, że odbębni rytuał, na który nalegała Lidia, wróci do mieszkania i wyśpi się. Nic z tego. Teraz dopiero się zacznie.
- Chodź za mną – powiedział do Golema, a ten ruszył się posłusznie.
Podeszli do zaparkowanej przy ulicy furgonetki, wcześniej wynajętą przez Lidię. Aron otworzył rozsuwane drzwi i gestem zaprosił Golema do środka, następnie podał mu dwa stalowe, ażurowe fragmenty pomnika.
- Nałóż je na swoje dłonie.
Golem znowu bez słowa wykonał polecenie. Pasowały idealnie, a stal oplotła glinę przylegając do niej. Stwór uniósł dłonie na wysokość głowy i przyglądał się im uważnie. Na jego twarzy po raz pierwszy dało się zauważyć emocje.
Chociaż do pomnika Golema nie mieli daleko Aron raz po raz zerkał we wsteczne lusterko. Gliniany Golem siedział nieruchomo cały czas wpatrując się w swoje stalowe dłonie. Stal coraz bardziej zatapiała się w glinę, a kiedy dojechali na miejsce została całkowicie pochłonięta.
Wysiedli z samochodu i weszli na skwer ciągnący się przez środek ulicy. Stalowa figura prezentująca postać w ruchu stała sobie spokojnie. Gdy zobaczył ją gliniany Golem jego wielkie cielsko zaczęło drżeć.
- Posłuchaj Golemie – Aron patrzył prosto w ciemne, gliniane oczy – otrzymałeś coś, czego nie odważyłbym się nazwać życiem. To bardziej istnienie. Chcę dać ci więcej. Ten stalowy szkielet nie będzie tylko rusztowaniem dla twojego glinianego ciała. Da ci możliwość pojmowania, oceny sytuacji, podejmowania decyzji, a przede wszystkim odróżniania tych, których masz bronić od tych przed, którymi masz ich bronić. Zawsze i w każdym przypadku. Próbkę tego, co możesz otrzymać masz już w swoich dłoniach. Wiem, że poczułeś różnicę. Weź więc i resztę.
Golem zbliżył się do stalowego pomnika mającego przypominać jego samego. Dotknął ręką zimnego metalu, następnie dwoma silnymi ramionami objął rzeźbę i mocno ścisnął. Gliniana masa stanowiąca jego ciało zaczęła się przelewać przez ażurową konstrukcję, aż Golem znalazł się wewnątrz rzeźby. Teraz nastąpił odwrotny proces. Tak jak wcześniej stalowy szkielet zamknął Golema jak w klatce, tak teraz Golem zaczął powiększać się i pochłaniać stal, aż całkowicie znikła w jego cielsku, które po tej swoistej konsumpcji było teraz jeszcze większe. Golem wyprostował się i spojrzał na Arona. Jego oczy nie były już ciemne. Błyszczały metalicznie. Zszedł z betonowego podestu, na którym stał pomnik, pozostawiając puste miejsce.
- Odjedźmy stąd zanim ktoś to zauważy – ponagliła Lidia.
Golem nie odrywał wzroku od Arona. Dopiero na jego znak wsiadł do samochodu. Wysadzili go pod synagogą. Aron wskazał na tablicę z podobizną rabina.
- Posłuchaj Golemie. Tutaj jest twoje miejsce. Obok tablicy rabina Jehudy Löw ben Becalela. Tego, który cię stworzył. Jestem jego potomkiem, odtworzyłem cię i ulepszyłem dzieło rabina. Lecz musisz wiedzieć, że było to możliwe tylko dzięki testamentowi, który po sobie zostawił. Powinieneś wiedzieć, co działo po tym jak rabin ponownie przekształcić cię w stertę gliny.
Aron mówił do nieruchomego, glinianego olbrzyma, który połyskiwał jedynie metalicznymi oczyma. Postać, której tożsamość trudno było określić, zawieszona między bytem a niebytem chłonęła każde słowo. Aron opowiedział wszystko, co zapisane było w testamencie oraz historię poszukiwań Lidii.
Maharal wyjął z ust Golema pergamin ze słowem „Emet”, gdy ten spał. Gliniany posąg rozsypał się. Rabin zebrał to, co z niego zostało i schował na strychu praskiej synagogi. Sumienie nie dawało mu jednak spokoju. Wiedział, że mógł zrobić więcej, aby utrzymać Golema przy życiu. W testamencie zapisał, że zabrakło mu determinacji i odwagi. Postanowił przekazać potomnym to czego sam nie zrealizował. Swoisty przepis na Golema. Wiedząc, że jemu współcześni nie zechcą już słuchać o Golemie, testamentu nikomu nie pokazał. Przykazał wyraźnie, aby po jego śmierci złożyć go w metalowej trumnie, w której rozsypana zostanie również glina po Golemie. Materiał na trumnę miał podobno sprowadzić z samej Jerozolimy, lecz ben Becalel nigdy tego nie potwierdził. Ostatnia wola szanowanego rabina została wykonana. Nikt nie odważył się jej zakwestionować, chociaż wielu mogła wydawać się cudaczna. Oficjalnym miejscem spoczynku rabina był żydowski cmentarz, ale szczelnie zaplombowaną trumnę złożono w podziemiach pewnej praskiej kamienicy. Przez wieki ciało mistyka oddawało swoją energię i moc, które pochłaniała stalowa skrzynia. Spoczynek zakłócili dopiero hitlerowcy, którzy znaleźli skrzynię i przetopili na swastykę. Zawartość trumny pozostawili w kamienicy. Nie mieli pojęcia, kto został tam pochowany, bo na trumnie nie było żadnych oznaczeń. Rozłożone na proch kości Maharala wymieszały się z gliną. Nie wiadomo kto przesypał je do kamiennej urny. Po nastaniu komunistów swastykę przetopiono na gwiazdę, a gdy nadeszła Jesień Ludów i komunizm upadł, gwiazdę przetopiono na stalowe sztaby i przeniesiono z powrotem do podziemi kamienicy. Tam przeleżały sobie kilkanaście lat, aż do remontu kamienicy. Wtedy pewien czeski artysta, który miał wykonać dla Poznania pomnik Golema i szukał odpowiedniego tworzywa zaproponował wykorzystanie tej właśnie stali. Artysta zabrał więc materiał ze sobą i wykonał z niej ażurową postać Golema, która stanęła w Poznaniu. Glinę wymieszaną ze szczątkami rabina sprowadziła Lidia Berg, która wcześniej odnalazła testament ben Becalela. Okazało się, że przezorny i przewidujący Maharal ukrył go w podziemiach poznańskiej synagogi. Zapakowany w tubę, wytopioną z tej samej stali, z której wykonano trumnę, przeleżał spokojnie nie odnaleziony nawet przez faszystowskich okupantów. Razem z testamentem rabin ukrył także kawałek pergaminu wyjęty z ust Golema. Testament czekał spokojnie pod dnem basenu, aż do dnia, gdy zlikwidowano pływalnię, aby przywrócić budynkowi jego należny charakter. Stalową tubę odnaleźli robotnicy likwidujący basen. Komu mieli pokazać znalezisko jeśli nie przewodniczącej Gminy Żydowskiej. Lidia nie mogła uwierzyć w to co znalazła w tubie. Testament wielkiego rabina i kawałek pergaminu ze słowem „Emet”. Od tej pory nie miała wątpliwości, że legenda Golema jest prawdziwa. Treść testamentu zawierała także informację o rzeczywistym miejscu spoczynku rabina. Gdy okazało się, że metal z trumny trafił do Poznania w formie pomnika Golema uznała to znak, potwierdzenie od ben Becalela. Pozostało tylko i aż sprowadzić urnę i wykonać testament Maharala. Skontaktowała się z jego potomkiem Mordechajem Posenem, który podzielając jej zamiary sam obawiał się podjąć tego zadania. Nie wystarczyło bowiem być krewnym rabina w prostej linii, mieć czyste serce i duszę oraz szczere i dobre zamiary. Trzeba było jeszcze posiadać w sobie tę nadprzyrodzoną moc, jaką miał ben Becalel. Mordechaj wiedział, że tego mu brakuje ale potrafił rozpoznać osobę, która odziedziczyła tę cechę po sławnym rabinie. I tak rozpoznał w swoim wnuku spadkobiercę mistyka. W ten sposób Lidia, która miała już wszystkie elementy golemowej układanki, znalazła człowieka, który wykona dzieło.
- Oto historia twojego ponownego powstania – Aron kończył opowieść. – Tym razem twoim budulcem nie jest już sama glina. Zostałeś zbudowany ze szczątek ciała rabina, twojego budowniczego i wzmocniony stalą, w której zamknięto jego moc. Nie wiem skąd pochodziła stal. Maharal nie zapisał tego w testamencie, ale nie sądzę aby jej pochodzenie było przypadkowe. Jehuda Löw ben Becalel chciał abyś istniał. Wzmocniony, lepszy, rozumiejący. Jako spadkobierca starałem się takiego cię odtworzyć. Żyj z nami i służ nam dobrze. Broń nas przed agresją, a my będziemy cię szanować i nigdy już nie zabierzemy ci życia.
Zapadła cisza. Niezamierzona. Usta Golema poruszały się lecz nie mogły wydobyć żadnego dźwięku. Jego świadomość została tej nocy bardzo rozszerzona lecz nie zyskał daru mowy. Pokłonił się więc Aronowi i Lidii.
- Dziękuję – powiedział wzruszony Aron.
Razem z Lidią opuścili skwer przed synagogą.
Wrócili do biura. Lidia usiadła w fotelu i zaczęła rozmasowywać skronie. Aron sięgnął po szklankę wody.
- Chciałem cię przeprosić – powiedział po kilku łykach. – Nie wierzyłem ci. Do samego końca nie wierzyłem, że to może się stać.
- Sama miałam wątpliwości. Nawet teraz nie wiem czy to nie sen.
Aron przysunął krzesło i usiadł na wprost Lidii.
- Dziękuję, że mnie tu zaprosiłaś i powierzyłaś to zadanie. Nie umiem ogarnąć słowami tego co dane mi było przeżyć. Jesteś w równym stopniu twórczynią nowego Golema. Gdyby nie twoja wiara, zaangażowanie, wysiłek, nigdy nie doszłoby do tego. Jestem pewien, że Golem będzie ci służył.
- Wracasz do Ameryki – spojrzała gdzieś poza Arona.
- Już czas na mnie. Tam jest mój dom.
- Dom? – Przekrzywiła głowę. – Praca, rodzina, przyjaciele, pasje. O tym mówisz Aronie.
- No tak.
- Nigdy mi nie opowiadałeś co robisz, jakich masz przyjaciół, dziewczynę.
- Nie pytałaś – rozłożył ręce.
Złożyła dłonie w namiot.
- Z wykształcenia jestem co prawda historykiem sztuki, ale zawsze interesowała mnie psychologia i tajemnice ludzkiej osobowości. Spędziłam z tobą wiele czasu. Jesteś samotnikiem, nie masz przyjaciół ani stałych związków. Próbowałeś różnych zajęć ale nie zdecydowałeś się jeszcze na nic konkretnego. Być może nawet rozważałeś zostanie rabinem ale i tego nie jesteś pewien. Mówisz o domu, a przecież nikt i nic cię tam nie trzyma. Nawet ze swojej działalności artystycznej nie jesteś zadowolony. Uważasz się bardziej za rzemieślnika niż twórcę i ciągle marzysz o dziele swojego życia.
Aron po raz pierwszy poczuł do niej niechęć.
- Dlaczego robisz mi seans psychologiczny o trzeciej w nocy po tym, co przeszliśmy? – Zapytał z wyrzutem.
- Chcę ci uświadomić, że tutaj może być twój dom.
- A niby co lub kto ma mnie tutaj trzymać? – Aron silił się na ironię.
- Odnalazłeś w Poznaniu swoje przeznaczenie, odkryłeś swoją moc, nawiązałeś wiele znajomości. No i jest jeszcze on. Golem. Najważniejsze dzieło twojego życia. Teraz ktoś musi sprawować nam nim opiekę.
- Golem, Golem – wstał i zaczął chodzić po pokoju. – On jest teraz inny. Poza tym powtarzam, jest w równym stopniu twoim dziełem. Będzie cię słuchał i nie sprawi problemu.
- Mylisz się. Ty jesteś jedynym łącznikiem między nim a światem. Widziałam jak słuchał gdy opowiadałeś historię Maharala. On ci ufa i szanuje cię.
- Nic z tego. Jutro mam samolot. Poradzicie sobie sami, a w razie problemów zawsze mogę przyjechać. Teraz już się pożegnam ciociu. Jestem zmęczony. Muszę się wyspać, spakować. Ty też się idź spać. Dziękuję ci za poświęcony czas i życzliwość. Wierzę, że sobie poradzicie.
To mówiąc opuścił biuro. Nie chciał w taki sposób żegnać się z Lidią, ale nie zamierzał przedłużać tej rozmowy. Nawet jeśli miała rację i rzeczywiście jest samotnikiem, to on zdecyduje, gdzie samotnie spędzi czas. Nie miał zamiaru zostać dożywotnim strażnikiem Golema.
Następnego dnia Lidia udała się do mieszkania Arona, ale jego już nie było. W drzwiach znalazła list pożegnalny, w którym przepraszał, za swoje zachowanie i tłumaczył, że sam chce pokierować swoim losem. Nie czuła żalu. Spodziewała się, że zareaguje w ten sposób. Był człowiekiem poszukującym, będącym cały czas w drodze, bez portu docelowego. Problem w tym, że zostawił ją samą z Golemem.
Cały dzień spędziła na przemyśleniach i odpoczynku po nocy pełnej wrażeń. Wieczorem włączyła telewizor aby powrócić na chwilę do codzienności, zapomnieć przez moment o Aronie i Golemie. Nic z tego. W lokalnych wiadomościach pierwszą informacją była zuchwałą kradzież rzeźby Golema. Policja nie mogła zrozumieć jak udało się zabrać wielki stalowy posąg bez użycia ciężkiego sprzętu. Zupełnie jakby ktoś po prostu zdął Golema i zabrał go ze sobą. Rzecz jasna ani policja ani dziennikarze nie zakładali wariantu, że Golem mógł odejść sam.
Druga informacja dotyczyła kilkoro młodych ludzi, których znaleziono poturbowanych w okolicy synagogi. Twierdzili oni, że zaatakował ich gliniany Golem stojący od wczoraj przy ścianie budynku. Policja szybko ustaliła, że wszyscy byli pod wpływem substancji psychoaktywnych, a poza tym mieli przy sobie ostre narzędzia i farbę.
- Prawdopodobnie próbowali zniszczyć rzeźbę Golema i tablicę rabina Jehudy ben Bekalela, a na ścianie synagogi napisać obraźliwe napisy, ale najwyraźniej zażyli za dużo środków odurzających – mówił przed kamerą rzecznik komendy miejskiej. – Sprawdziliśmy. Ten Golem stoi na swoim miejscu i nie nosi śladów walki.
- Może pobił ich Golem, który ze skweru położonego kilka ulic dalej? – zapytał lekko ironicznie dziennikarz.
- Tę sprawę traktujemy poważnie. Poza tym zastanawiamy się czy zatrzymani nie są powiązani z kradzieżą stalowego Golema. Znamy ich antysemickie poglądy i groźby jakie kierowali pod adresem społeczności żydowskiej.
Filiżanka wypadła z dłoni Lidii Berg, która nawet tego nie zauważyła. Nie sądziła, że Golem tak szybko zacznie. Początkowo chciała zatelefonować do Arona, ale zarzuciła ten pomysł. Mógł być teraz gdzieś nad oceanem albo nawet już w Nowym Jorku. Nie zawróciłby przecież samolotu. Sama musiała sprawdzić. Zaczekała, aż zapadnie głęboka noc i chociaż paraliżował ją strach, podeszła pod synagogę. Spojrzała na nieruchomego Golema, na jego ciemne oczy.
- Słyszałam co stało się ubiegłej nocy – szepnęła. – Dobrze postąpiłeś. Przepędziłeś naszych wrogów. Użyłeś siły proporcjonalnie do sytuacji. Aron wyjechał do swojego kraju. Teraz ja będę się tobą opiekować. Mam nadzieję, że się nawzajem zrozumiemy.
Wtedy oczy Golema ożyły. Nie było to jednak stalowe spojrzenie. Na Lidię spoglądały ludzkie oczy. Cofnęła się zaniepokojona.
- Już dobrze Lidio. Już wszystko dobrze.
On do niej przemówił. Najdziwniejsze było to, że znała ten głos i to spojrzenie.
- Co zrobiłeś z Aronem? – Była bliska płaczu.
- Ja jestem Aronem.
- Jesteś uwięziony w Golemie?
- Nie. Jestem tu gdzie powinienem być i tym kim jest mi być pisane.
- Jak do tego doszło? Miałeś wyjechać.
- Po naszej nocnej rozmowie spakowałem się i chciałem wyjechać jak najszybciej wcześniejszym lotem. – Aron-Golem poruszał glinianymi ustami – Podszedłem pod synagogę aby pożegnać się z Golemem i przykazać mu, że teraz ma słuchać ciebie. Gdy do niego mówiłem poczułem, że zakręciło mi się w głowie, a po chwili stałem na miejscu posągu. W pierwszym momencie sądziłem, że Golem uciekł, ale spojrzałem na swoje gliniane dłonie i nogi. Wtedy wszystko zrozumiałem. Tylko w ten sposób można całkowicie zapanować nad Golemem. On jest jedynie formą, którą jego twórca musi wypełnić. Tchnąć w nią życie. Najdoskonalszym sposobem jest wypełnić dzieło samym sobą. Oddać swoje ciało i umysł.
- Sprowokowałam cię do tego – Lidia zakryła twarz dłońmi.
- Przeznaczenie samo do mnie przyszło. Miałaś rację. Moje życie było puste, pełne pozorów i fasad, które sam sobie tworzyłem. Nie mam do kogo wracać. Teraz już wiem, że przez cały czas czekałem na to, co się właśnie stało.
- Więc nie czujesz niepokoju? – Niedowierzała Lidia. – Zamknięty w glinianym posągu.
Aron postąpił krok do przodu. Gliniane usta rozszerzyły się w uśmiechu.
- Nigdy nie czułem się lepiej. Trudno mi to opisać. Jestem taki spokojny, spełniony. Nic mnie nie przytłacza. Czuję siłę Golema i potrafię nad nią panować. Czuję również mądrość Maharala. Teraz nikt już nie będzie musiał pilnować Golema i niepokoić się, że wyrwie się spod kontroli. Dzieło rabina zostało dokończone.
- Ty załatwiłeś tych…
- Zgadza się – Aron był z siebie zadowolony. – Próbowali sprofanować to miejsce. Szkoda, że nie widziałaś jak uciekali.
Lidia podeszła i dotknęła glinianej dłoni.
- Zostaniesz tutaj na zawsze.
- Będę was bronił.
- Przyrzekam, że będę opiekowała się tym miejscem – Lidia otarła łzy wzruszenia.
Oczy osadzone w glinianej skorupie spojrzały na Lidię z niewypowiedzianą dobrocią.
- Dziękuję ci za wszystko – wyszeptały gliniane usta.
Aron-Golem cofną się na swoje miejsce obok tablicy Jehudy Löw ben Becalela. Zamknął oczy i znieruchomiał. Lidia nie wiedziała czy śpi czy też chwilowo odpłynął w niebyt. Tak wiele pytań chciała mu jeszcze zadać lecz nie widziała czy otrzyma odpowiedź. Pewna była natomiast, że Aron, kimkolwiek teraz się stał, nareszcie zaznał szczęścia.
- Dziękuję Aronie.
Spojrzała jeszcze na tablicę z wizerunkiem Maharala. Przyszło jej do głowy, że wielki mistyk wszystko przewidział. Przeczuwał, a może wiedział na pewno, że kiedyś pojawi się jego potomek mający jeszcze większą moc sprawczą i dokończy to, co zostało przerwane pięć wieków wcześniej.

#golem #fantastyka #mitologia #poznań #legenda 

wtorek, 30 lipca 2019

DRZEWA i LUDZIE


Inspiracją do napisania opowiadania było to, co dzieje się w Poznaniu i wielu innym polskich miastach. Szalone wycinanie (a właściwie wyżynanie drzew, których w miastach jest i tak niewiele, a jak bardzo są potrzebne możemy przekonać się podczas upałów). 

----------------------------------

DRZEWA i LUDZIE

Wstający za oknem dzień był dla niej sygnałem, że też powinna podnieść się z łóżka. Czuła zmęczenie po nieprzespanej nocy, ale towarzyszący niepokój dodawał sił, działał jak adrenalina. Nie był to stan lękowy, żadna nerwica. Wiedziała, że coś się wydarzyło i miała nadzieję uzyskać odpowiedź, a było to możliwe tylko w jeden sposób. Ubrała się szybko i udała się na zbieg ulic Prądzyńskiego i Garczyńskiego. Wilda powoli budziła się do życia, ale przed szóstą rano miejski zgiełk jeszcze się nie rozkręcił. Na ogrodzonym skwerku, pełniącym też rolę placu zabaw, było o tej porze pusto. Podeszła do rozłożystego dębu zdecydowanie dominującego na placykiem. Przywarła do niego plecami i zamknęła oczy. Nawet gdyby teraz ktoś tędy przechodził mógłby nawet nie zauważyć drobnej brunetki w zielonej koszuli i czarnych dżinsach. Tym bardziej nikomu nie przyszło by do głowy, że kobieta, odizolowawszy całkowicie od świata zewnętrznego swój umysł, otrzymała odpowiedź na dręczące ją obawy. 
*
- Mam problem z tym przypadkiem – westchnął Stefański. – Dlatego chciałem porozmawiać na osobności zanim przygotuję protokół. 
Młodsza inspektor Jowita Barska nie widziała jeszcze doświadczonego lekarza tak zakłopotanego, co ją samą też nieco krępowało. Zazwyczaj wypowiadał krótkie lecz zdecydowane opinie już na miejscu przestępstwa, które rozwijał i ukonkretniał po badaniach laboratoryjnych. Tym razem zachowywał się niepewnie, uchylając się od odpowiedzi jakim narzędziem został zadany cios. Nie za bardzo zmieniło się to pod zbadaniu ciała.
- Na czym polega ten problem? – Starała się zabrzmieć jak najbardziej empatycznie, przyglądając się rosłemu mężczyźnie w wieku przedemerytalnym, wbitego w fotel za swoim wielkim biurkiem, jakby chciał się za nim schować.
- Jedna rana kłuta – zaczął od rzeczy oczywistej nawet dla laika. – Jeden śmiertelny cios zadany… sporych rozmiarów, narzędziem… drewnianym. Prosto w serce. Rana jest szeroka, narzędzie musiało mieć średnicę kilku centymetrów. Aby przebić kogoś czymś takim na wylot trzeba użyć sporej siły. To wygląda tak jakby… został nabity na pal – wydusił wreszcie siebie bacznie oczekując reakcji Jowity, a widząc jej aprobatę kontynuował. – W dodatku, jeśli to był drewniany pal, to nie był zbyt dokładnie ociosany. Na wlocie i wylocie rany oraz wewnątrz znalazłem sporo śladów kory. 
- Napisze pan o tym wszystkim w raporcie?
- Przekazałem najważniejsze wnioski. W oficjalnym komunikacie proponuję napisać krótko, że był to cios w serce. Pewnie musicie pośpieszyć się z wydaniem oświadczenia. Zanim się wszystko rozpęta.
- I tak się rozpęta – westchnęła ciężko. 
Szef już ją wezwał, jego z pewnością wezwali lub wezwą wkrótce jego zwierzchnicy. Nie mogło być inaczej biorąc pod uwagę kim był zabity i co się ostatnio wokół niego działo w mieście. 
Zdzisław Milicz, komendant miejski policji w Poznaniu nie był w dobrym nastroju, a informacje przekazane przez Jowitę od Stefańskiego z pewnością nie poprawiły mu humoru. 
- Absolutnie nie możemy upubliczniać informacji o jakimś nadziewaniu na pal – kategorycznie pokiwał palcem. – Tylko podsycilibyśmy teorie spiskowe, które już zaczynają krążyć. 
Była na bieżąco z informacjami. Prezydent miasta zdążył już wydać oświadczenie i kilka razy wypowiedzieć się dla mediów. Zabójstwo dyrektora Wydziału Środowiska i Zieleni Urządzonej Urzędu Miasta Poznania uznał za akt barbarzyństwa. Wśród stronników prezydenta nie brakowało wypowiedzi o politycznym terroryzmie, czy zemście fundamentalistycznych pseudoobrońców przyrody. Dyrektor Zenon Karbowiak był w ostatnich tygodniach mocno krytykowany za masową wycinkę drzew w parkach i terenach nad Wartą. Sympatii nie wzbudzały jego słowa o tym, że starych drzew w mieście trzeba się pozbywać. Obrońcy drzew, którzy protestowali przeciwko działaniom dyrektora, wyrażali teraz współczucie wobec tragedii i jednocześnie zarzucali jego zwolennikom, że wykorzystują zbrodnię do politycznych ataków. 
- Tego, co robił w ostatnich godzinach życia też nie będziemy ujawniać? – Zapytała ostrożnie. 
- To akurat żadna tajemnica – Milicz machnął ręką. 
Karbowiak, który przekroczył już pięćdziesiątkę prowadził playbojowaty tryb życia, dosyć często zmieniając partnerki, a w ostatnich latach najczęściej korzystał z usług prostytutek. Ostatniego wieczoru swojego życia gościł w lokalu na Piątkowie, służącym za agencję towarzyską. Wizytówkę agencji pod nazwą salonu masażu znaleziono przy jego zwłokach.
- Opuścił mieszkanie tuż przed północą. Przebywał w nim niecałą godzinę. Klientka zażądała, aby się wyniósł – raportowała Jowita. – Zachciało mu się usług sado-macho. Trafił na taką, która nie miała na to ochoty. Według jej relacji nie zapłacił, a na do widzenia uderzył ją w twarz. Osiedlowy monitoring zarejestrował jego wyjście z budynku, którym mieściła się agencja. Później ślad się urywa. 
- Zakładam, że przy prostytutce nie znaleźliście narzędzia przypominające to określone przez Stefańskiego – komendant unikał słowa pal. 
- Jedynym narzędziem jaki przy sobie miała był gaz pieprzowy – wyjaśniła Jowita i przeszła do dalszych ustaleń. – Karbowiak mieszkał na Morasku. Z Piątkowa to zupełnie przeciwny kierunek niż miejsce, w którym go znaleziono, w samym śródmieściu. 
- Możliwe, że postanowił tam poszukać sposobu na rozładowanie napięcia.
- Sprawdzamy tamtejsze przybytki, ale na razie nikt nie stwierdził, żeby dyrektor był tam widziany. Monitoring miejski niczego nie zarejestrował. Szukamy dalej.
- Trzeba będzie też sprawdzić alibi wszystkich aktywistów miejskich, którzy protestowali przeciw wycinaniu drzew – Milicz powoli wycedził słowa. – Wiem, że to zajmie trochę czasu i prawdopodobnie niczego nie przyniesie, ale… chyba rozumiesz. 
Nie musiał więcej tłumaczyć. 
*
Po raz trzeci powoli okrążyła teren. Niczego nie wyczuła mimo maksymalnego wysilenia wszystkich dostępnych jej zmysłów. Poczuła się zmęczona. Przysiadła na ławce, która kiedyś stała w cieniu drzew. Teraz otaczały ją jedynie sterczące pnie. Przed słońcem musiały ochronić ją duże, ciemne okulary. Rozpuściła spięte włosy i zarzuciła je bardzie na czoło. Zza takiej osłony rozglądał się dookoła. 
- Gdzie jesteś? Gdzie się ukrywasz?

Po wyjściu z budynku komendy przy ul. Szylinga Jowita przeszła piechotą do Rynku Jeżyckiego, a stamtąd podjechała tramwajem kilka przystanków na Most Teatralny. Obok znajdował się nieduży park im. Wieniawskiego, gdzie znaleziono martwego dyrektora. Określenie park nabrało właściwie czasu przeszłego odkąd wycięto tam prawie dwadzieścia drzew. Zdaniem Karbowiaka wszystkie były chore i nie można było ich uratować. Parkowe happeningi społeczników miejskich nie zmieniły decyzji dyrektora. Obecnie dawny park przypominał gigantyczny trawnik z kilkoma drzewkami. Podobno miały nastąpić nowe nasadzenia. 
Teren położony między mostem, torami kolejowymi, a budynkiem Teatru Wielkiego, opadał w dół tworząc swoisty lej porośnięty trawą. Dokładnie na środku znaleziono ciało Karbowiaka. Siłą rzeczy wyglądało to jakby złożono go w ofierze, w miejscu gdzie dokonał zniszczenia drzew. Nic dziwnego, że takie teorie znalazły wielu zwolenników w internetowych komentarzach. W miejscu gdzie leżał dyrektor paliły się teraz znicze. Zupełnie jak wtedy, gdy wycięto drzewa. Z tą różnicą, że wtedy znicze stały przy pniach. 
- Palenie zniczy – mruknęła Jowita, - polski sport narodowy. Tylko co tego wynika?
Rozejrzała się dookoła zauważając kilku spacerowiczów. Kiedy rosły tutaj drzewa ruch był większy. 
Z zamyślenia przywołała się do rzeczywistości. Na rozwikłanie czekała sprawa, w której nie miała żadnych śladów, a jedynym punktem zaczepienia był teoretyczny drewniany pal, niezbyt starannie ociosany. Narzędzie nie znaleziono przy zabitym. Pal lub drąg, czy cokolwiek to było, zabójca musiał zabrać ze sobą. Być może porzucił. Spory, zakrwawiony kawał drewna, wbrew pozorom można w mieście dobrze ukryć. Można też spalić. 
*
Ksiądz Władysław Janiak miał około dwudziestu metrów do zaparkowanego przy chodniku samochodu, gdy odniósł wrażenie, że pojawił się przed nim jakiś cień. Odwrócił się zaniepokojony, ale na ulicy było pusto. Zapadł już zmrok, ale oświetlenie uliczne dodawało mu większej pewności. Po chwili stwierdził, że nadal widzi cień. O bardzo dziwnym kształcie, który porusza się. Spojrzał w górę, lecz zanim zdążył krzyknąć coś już nim zawładnęło. Poczuł ucisk na szyi, nie mógł poruszyć rękoma i nogami. Światła latarni zniknęły, zdawało mu się, że spada w czarną otchłań, a potem stracił świadomość. Gdy ją odzyskał miał cień dokładnie przed sobą, ale był już w innym miejscu. Dobrze je znał. Raz jeszcze spojrzał na cień, który jednak nie był cieniem. Ostatnim, co poczuł ekonom kurii poznańskiej był ostry ból w klatce piersiowej. 
*
Znowu źle spała w nocy i ponownie z samego rana udała się na skwerek. Przywarła do drzewa. A więc znowu – pomyślała. I tym razem to także nie był przypadek. Jak to powstrzymać? Czuła się bezradna. 
*
- To samo – wyburczał Stefański stojąc nad ciałem.
Powiedział to tak cicho, żeby usłyszeć mogła tylko stojąca tuż obok Jowita. Ciało ekonoma księdza Janiaka znaleziono po godzinie piątej nad ranem przed muzeum archidiecezjalnym na Ostrowie Tumskim. Leżał w miejscu wyciętych niedawno drzew. 
Stefański więcej powiedzieć nie chciał, więc Jowita wsiadła do stojącego obok samochodu. Za kierownicą siedział jej kolega, młodszy aspirant Michał Berger, gotowy do przedstawienia wszystkich ustaleń.
- Pogadamy w drodze, szef chce nas widzieć – rzucił skwaszony. 
Ruszyli mijając grupki gapiów, które zdążyły ściągnąć już na Ostrów Tumski. Wiadomość o takim zabójstwie podano już w porannych serwisach radiowych. 
- Milicz już na nogach? – zapytała Jowita lustrując wzrokiem ludzi rozstępujących się przed samochodem.
- Wiesz kto go postawił na nogi? Wojewoda. A tego z kolei biskup pomocniczy. Bo ten główny leży w szpitalu na zapalenie płuc. Ksiądz go wczoraj odwiedził. Wyszedł ze szpitala na Szamarzewskiego przed dwudziestą drugą i od tego momentu ślad się po nim urywa. 
- I znaleziono go po kilku godzinach na Ostrowie Tumskim? – pokręciła głową Barska. – Z Szamarzewskiego to kawał drogi.
- Wiesz co jest najdziwniejsze? Do szpitala pojechał swoim samochodem. Zaparkował nieopodal na ulicy. Auto nadal tam stoi. 
- Może został porwany? – spekulowała. – Przez jego ręce przechodziły duże pieniądze. 
- A porywacze przewieźliby go na Ostrów Tumski i tam zabili? – Pokręcił głową Berger. – To bez sensu. Może wstąpił gdzieś na kielicha, do kobiety, późno w nocy dotarł na Ostrów Tumski i tam trafił na mordercę.
- Janiak był znany z tego, że nie pije i nie łamie celibatu.
- Niemożliwe – parsknął szyderczo Berger, zaraz jednak spoważniał zdawszy sobie sprawę, że szydzi jednak z osoby tragicznie zmarłej. - Nie miał żadnych słabych stron.
- Worek.
- Co?
- Z tej trójki tylko worek.
- O czym ty mówisz?
- Nie słyszałeś? Korek, worek i rozporek, najczęstsze słabości duchownych, którymi łatwo ich szantażować.
- Janiak był pazerny na pieniądze?
- Lubił pieniądze i potrafił je pomnażać, no i miał dobre kontakty z Urzędem Miasta, z którym z pozoru kuria nie żyje najlepiej. Dlatego biskup mianował go ekonomem – dzięki swoim informatorom Jowita był dobrze zorientowana w sprawach kościelnych. 
- Czyli to on załatwił z miastem zgodę na wycięcie drzew rosnących przed muzeum? – Skinął głową. – Znowu podobny motyw. 
- Do tego taki sam sposób zabójstwa jak w przypadku Karbowiaka. Ofiara znaleziona w miejscu wycinki drzew, za które był krytykowana. Nie wiadomo, co się z nim działo przez kilka godzin w nocy. Przejrzeliście monitoring?
- Tak, ale nigdzie go nie zarejestrowano. Znika na Szamarzewskiego, a znajdują go martwego na Ostrowie Tumskim. 
Milicz oczekiwał ich już w biurze. Jego nie wyspana twarz wystarczyła za cały komentarz, więc przeszedł od razu do najważniejszego.
- Teraz mamy na głowie już wszystkich. Władzę i Kościół. Jak się szybko z tym nie uporamy to wiecie… - pociągnął łyk kawy i skrzywił się. – Macie przycisnąć tych aktywistów od obrony drzew. - Zamierzał kontynuować, ale rozległ się dźwięk telefonu. Niechętnie spojrzał na migającą na zielono lampkę aparatu stojącego na jego biurku i sięgną po słuchawkę. – Słucham – rzucił sucho, a następnie Jowita i Berger zobaczyli jak blada z niewyspania twarz Milicza robi się jeszcze bledsza. – Gdzie? Już ich wysyłam. – Odłożył powoli słuchawkę. – Jest kolejna ofiara. Z tego, co mi przekazano taka sama rana jak przy tamtych dwóch.
- Wiemy kim jest ofiara? – Berger wymienił spojrzenie z Barską. Obojgu chodziło po głowie czy tym razem nie porwano się na prezydenta miasta.
- No właśnie, tego byście chyba nie zgadli. Ten społecznik, który najgłośniej protestował przeciwko wycince i palił znicze. 
- Karol Wrzesień?! – wyrzuciła z siebie Jowita.
- Dokładnie – potwierdził Milicz. – Znaleziono go w parku Wilsona, leżał w krzakach zaraz za ogrodzeniem, przed którym niedawno wycięto drzewa.
- Zaraz, zaraz – Berger zmarszczył brwi. – To chyba dokładnie tam zorganizował akcję palenia zniczy?
- Owszem – Znowu potwierdził Milicz. – Teraz siedzą mi na karku władza, biskupi i społecznicy – mówił wyliczając kolejno na palcach. – Ja pierdolę. Trzeba się brać do roboty, bo inaczej cienko widzę nasze kariery. 
- Nadal nic nie wiemy o motywach – przypomniała Jowita. – Żadnych sygnałów, listów, komunikatów, ostrzeżeń. Zabójstwo Września, antagonisty tamtych dwóch jeszcze bardziej wszystko gmatwa.
- Niezupełnie – zmarszczył brwi Berger. - Niedawno wycięto drzewa pod budowę ścieżki rowerowej. To było na Grunwaldzkiej. Wrzesień, zapalony rowerzysta, nie tylko nie potępił tego, ale próbował usprawiedliwiać. Wielu zarzucało mu dwulicowość.
- Jedźcie tam – Milicz wykonał gest ręką jakby przeganiał muchy. – Resztę obgadacie w drodze. I niech tym razem Stefański postara się powiedzieć coś więcej. 
*
- Po raz trzeci to samo – Stefański nie spełnił nadziei Milicza. 
- Żadnych nowych szczegółów? – Berger łudził się jeszcze.
- Konsekwentnie wygląda na to samo narzędzie i żadnych śladów – doktor rozłożył ręce i odszedł. 
- I znowu daleko od miejsca, w którym go ostatni raz widziano – dodał Berger patrząc na oddalającego się Stefańskiego. 
Dostali już informację, że Wrzesień po raz ostatni jako żywy został zarejestrowany przez monitoring w autobusie miejskim, kiedy wysiadał na przystanku w pobliżu swojego miejsca zamieszkania, czyli na Podolanach. Peryferyjna dzielnica położona była szmat drogi od parku Wilsona, znajdującego się blisko śródmieścia. 
- Po raz trzeci to samo – Jowita wcale nie przedrzeźniała doktora. – Sądzisz, że zginął, bo uznano go za zdrajcę sprawy? - Nawiązała do tego, co Berger mówił o Wrześniu na komendzie.
- Jeśli tak to musi być ktoś bardzo radykalny, a raczej świrnięty – mruknął Berger.
- Nadal nie mamy pewności czy to jedna osoba, czy jest ich więcej - zauważyła
– Wracasz ze mną na Szylinga? – Kiwną na Jowitę. 
- Przejdę się trochę po parku. 
Nie naciskał, aby z nim jechała, nie zaproponował też, że oboje mogą się przejść. Uznał, że to nawet dobry pomysł, aby zastanowili się nad wszystkim osobno, a później wymienili się przemyśleniami. 
Jowita ruszyła wolno parkową ścieżką. Zobaczywszy kątem oka, że auto kolegi odjeżdża przyśpieszyła kroku w kierunku upatrzonej wcześniej ławki. Nie przeszkadzało jej to, że ławka była zajęta. 
- Dzień dobry – powiedziała głośno do kobiety siedzącej na ławce.
Ta powoli odwróciła głowę w jej stronę. 
- Dzień dobry. Chciałaby pani usiąść – przesunęła się robiąc miejsce. 
- Dziękuję chętnie – Jowita nie dała po sobie poznać, że zaskoczyła ją ta otwartość. – Mam na imię Jowita.
- Dagmara – kobieta uśmiechnęła się sympatycznie i podała rękę. – Dawno nie byłam w parku Wilsona. Już zapomniałam jak tutaj pięknie. 
- Ja też. Niestety przyjechałam tu dzisiaj w związku z tragicznym wydarzeniem. Jestem policjantką. Młodsza inspektor Jowita Barska. Przed wejściem do parku znaleziono zamordowanego mężczyznę. 
- Widziałam, co się tutaj dzieje, tyle policji – Dagmara smutno spuściła oczy. Potem podniosła głowę i popatrzyła na Jowitę. – Ciebie też widziałam już z daleka. Podobnie jak wczoraj na Ostrowie Tumskim i przedwczoraj w parku Wieniawskiego. 
Kobieta powiedziała dokładnie to, o co ona chciała zapytać. W parku Wieniawskiego zwróciła na nią uwagę, bo wydawało się jej, że jest przez nią obserwowana zza ciemnych okularów. Na Ostrowie Tumskim, gdy z Bergerem przejeżdżała obok gapiów dostrzegła ją, a ich spojrzenia skrzyżowały się na dłuższą chwilę. 
- Sądziłam, że to ja mam fotograficzną pamięć do twarzy – wycedziła powoli Jowita. 
- Nie tylko policjantki mają takie zdolności – uśmiechnęła się Dagmara. 
- Jaki zawód pani wykonuje? 
- Prowadzę sklepik na ulicy Stawnej. Zielarsko-ezoteryczny z małą kawiarenką. 
Rzeczywiście jest tam taki sklepik, Jowita przywołała z pamięci obraz tego miejsca. Parę razy przechodziła obok, ale nigdy nie zdecydowała się wejść do środka. 
- Twoja obecność na miejscach morderstw, to zadziwiający zbieg okoliczności. Potrafisz to jakoś wytłumaczyć? - Jowita przyglądała się jej uważnie.
- Tak, ale nie wiem jak zareagowałabyś na moje wyjaśniania.
- Wyraźnie dajesz do zrozumienia, że… coś prawdopodobnie wiesz na temat tych spraw. To wymaga przesłuchania na komendzie.
- Jestem podejrzana? - ze strony Dagmary nie było niepokoju.
- Niczego takiego nie powiedziałam - Przechyliła głowę lekko głowę nadal bacznie lustrując ją wzrokiem. - Dam ci wybór. Możesz mi o tym opowiedzieć tutaj. W parku na ławce lub pojedziemy od razu na policję.
- A jeśli powiem, to pojedziemy później – teraz Dagmara spojrzała z ukosa.
- Zależy od tego, co usłyszę.
- Jest dziewiąta trzydzieści - Dagmara spojrzała na zegarek, - sklep otwieram o jedenastej. Zdążę wszystko opowiedzieć. Mam tylko prośbę, aby mi nie przerywać, bez względu na to co usłyszysz.
- Zamieniam się w słuch – zapewniła Jowita.
Opowieść zajęła około pół godziny. Policjantka miała ochotę przerwać jej już po pierwszych zdaniach, ale Dagmara przewidując jej reakcję nie poprzestała tylko na słowach. Krótka demonstracja zrobiła na Jowicie oczekiwane wrażenie. Pozwoliła dokończyć nie przerywając ani razu.
- Dziękuję za wysłuchanie – Dagmara odgarnęła włosy z czoła. - Teraz zrobisz, co uznasz za właściwe.
Jowita darowała sobie uwagę, że słowo „właściwe” za słabo obrazuje sytuację, w jakiej się znalazła. 
- Potrzebują trochę czasu na przemyślnie – odparła. - Za dużo go nie mam. Chciałabyś pewnie pojechać do sklepu.
- Owszem. Jeśli nie jestem zatrzymana.
- Nie jesteś. O której zamykasz sklep?
- O dziewiętnastej.
- Będą u ciebie na Stawnej – policjantka wstała z ławki. - Powiem ci jaką podjęłam decyzję.
Odwróciła się i ruszyła w kierunku bramy wyjściowej z parku. Uważnie przyglądała się drzewom. 
*
Była dokładnie dziewiętnasta, gdy Jowita stanęła przed sklepem przy ulicy Stawnej. Biało-fioletowa fasa, szyld informujący, że w środku mieści się sklep zielarsko-ezoteryczny „Daga Jaga”, przed wejściem kobiecy manekin ubrany w strój czarownicy, fioletową suknię w białe gwiazdy, szpiczasty kapelusz i miotłę wetknięta pod rękę. Otworzyły się drzwi i stanęła w nich właścicielka.
- Wejdziesz? - Zapytała Daga.
- Może innym razem.
Daga wyszła ze sklepu i zamykając drzwi rozglądała się uważnie. 
- Przyjechałaś sama? – zapytała?
- Jak widzisz.
- Jedziemy na Szylinga?
- Oczywiście, że powinnam ciebie tam zabrać i przesłuchać, najlepiej w obecności biegłego psychiatry – policjantka nie żartowała. - Sama nie wiem dlaczego robię inaczej.
- Bo tak podpowiada ci twoja intuicja. Dobry śledczy musi mieć intuicję. Prawda?
- Dobry śledczy musi trzymać się racjonalnych faktów – mruknęła Jowita. - Czy to Daga Jaga? - Wskazała na manekina chcąc nieco rozładować sytuację.
- Daga Jaga to ja. Dagmara Jadwiga – odpowiedziała z dumą. - A tę nazywam Wiedźma Stawna. Od ulicy – poklepała manekina po ramieniu. - Pilnuje sklepu kiedy mnie nie ma. 
- Pięknie – Jowita nie potrafiła się rozluźnić. - W takim razie jedźmy.
Dagmara spoważniała. 
- Masz to ze sobą?
- Tak – Jowita poklepała mały plecak przewieszony przez ramię. - Mała próbka. Powinno chyba wystarczyć?
- Nie było problemów, żeby uzyskać...?
- Nie i nie martw się, nie powiedziałam po co mi to – ucięła Jowita. - A jeśli chodzi o problemy to nie zagwarantuję ci, że ich nie będzie.
- Jasne – Dagmara spojrzała w niebo. - Pojedziemy, gdy się ściemni. Teraz mogą się tam jeszcze kręcić ludzie. Może wyskoczymy na małą kolację? Mam tutaj swoją ulubioną knajpkę przy Starym Rynku. Ja stawiam.
- Chcesz teraz jeść?
- A co chcesz robić przez ten czas. Mamy ponad godzinę. Zjemy coś i pogadamy. Pewnie masz jeszcze jakieś pytania.
Miała mnóstwo pytań, a poza tym dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest głodna. Przez cały dzień nie miała czasu nawet pomyśleć o jedzeniu. 
*
W parku na ławce Dagmara rozpoczęła opowieść od zakomunikowania Jowicie, że jest Drzewną Czarodziejką, opiekunką trzystuletniego dębu na Wildzie, drzewa obdarzonego dendroduszą. 
- Wiem, że po takim wstępnie albo przestaniesz mnie słuchać, albo aresztujesz, ewentualnie wezwiesz pomoc lekarską – Dagmara trafnie odczytała myśli policjantki. - Dlatego będzie też mała demonstracja.
Dłonie i przedramienia Dagmary pokryły się cienką warstwą kory, która po chwili pojawiła się też na jej szyi i twarzy. Włosy zmieniły się w cienkie gałązki, w mgnieniu oka wyrosły na nich małe listki, podobne pojawiły się w innych miejscach na jej ciele. 
- Dotknij – zachęciła Dagmara podsuwając rękę otoczoną korą, z kilkoma wystającymi liśćmi.
Jowita ostrożnie położyła dłoń na dłoni czarodziejki. Bez wątpienia dotykała warstwy kory, cienkiej elastycznej, na tyle że nie zakłócały kształtu rąk Dagmary. Mogła swobodnie nią poruszać, zaginać palce. Policjantka przesunęła dłonią po listkach i musiała stwierdzić, że nie są złudzeniem, ani niczym sztucznym. 
- Czy mogę pobrać próbki?
- Żeby się przekonać czy to nie moje ślady znalazłaś na ciałach zamordowany? - Dagmara nie była zaskoczona. - Bardzo proszę możesz odłamać kawałek kory i zerwać listek lub dwa. Mnie to nie zaboli.
Jowita wyjęła z torebki foliową, szczelnie zamykaną torebkę i ostrożnie pobrała próbki. Na miejscu odłamanego fragmentu kory natychmiast pojawił się nowy. Odrósł też zerwany listek.   Nie trwało to jednak długo, bo Dagmara zaczęła powracać do zwyczajnego stanu. Kora i liście płynnie wtapiały się w jej ludzką skórę. 
- Nie obawiasz się, że ktoś jeszcze to zobaczy? - Jowita rozejrzała się po parku. Wydawał się pusty.
- Otoczyłam nas aurą, przesłoną, na niej wyświetliłam nasze projekcje – wyjaśniła czarodziejka. Potarła dłonią o dłoń. - Już ją zwinęłam.
Nagle Jowita spostrzegła, że w parku są jednak pojedynczy spacerowicze. Jakaś para, matka z wózkiem, starszy mężczyzna. 
- Chcesz powiedzieć, że oprócz tego, że zamieniasz się w drzewo, potrafisz też znikać?
- Dzięki przesłonie mogę stać się niewidoczna, ale nie mogę wyjść poza nią. Takie stanu nie utrzymuję długo i nie robię tego często. To kosztuje wiele energii, która jest mi potrzebna do innych spraw. I nie zmieniam się w drzewo – poprawiła. - Przybieram niektóre ich cechy, aby lepiej się z nimi komunikować. Przede wszystkim z tym jednym.
Kontynuując opowieść powtórzyła, że dąb na Wildzie jest jednym z niewielu drzew na świecie obdarzonych dendroduszą. Zwyczajne drzewa nie mają dusz, ale posiadają cienie, które nie znikają nawet po obumarciu lub zniszczenia drzewa. Nie są wówczas widoczne, ale istnieją. Aby nie błąkać się po świecie i nie zakłócać spokoju innych drzew i ich cieni trafiają do drzew z duszami, w nich znajdując spokój i ukojenie po utracie swoich drzew. Same zaś zasilają dendrodusze dodatkową energią, co sprzyja długowieczności takich drzew. 
Oprócz czarodziejek i czarodziejów opiekujących się drzewami, istnieją też demony, zdegenerowani czarnoksiężnicy, dążący do pozyskania siły drzew i stworzenia nowego gatunku, bytu stanowiącego połączenie człowieka z drzewem. Taki gatunek posiadający wspólne cechy mógłby zdominować świat. Działania czarnoksiężników nie przyniosły efektów. Odczuwają to jako wielką porażkę, a w swej zaciekłości dążą do zniszczenia drzew, skoro nie mogą ich posiąść. Ich nienawiść skupia się przede wszystkim na drzewach z dendroduszą. Zazwyczaj są zbyt słabi, aby walczyć z duszami drzew, atakują więc zwykłe drzewa, wpływają na ludzi, aby je niszczyli. Najgorzej jest jeśli czarnoksiężnik przejmuje kontrolę nad cieniem zniszczonego drzewa. Traci wówczas swoją cielesność, a jego demoniczna strona całkowicie wiąże się z cieniem drzewa przejmując nad nim kontrolę. 
- Właśnie z kimś takim mamy do czynienia – Dagmara zakończyła wyjaśnienia. - Obawiam się, że cała trójka stałą się jego ofiarą.
- Zabił ich demon? - Chciała upewnić się Jowita. - Dlaczego oni? Będzie szukał kolejnych ofiar?
- Próbował atakować dąb i zniszczyć jego dendroduszę, ale był zbyt nieudolny. Przejął duszę innego drzewa, a teraz poluje na ludzi czerpiąc energię z ich dusz, serc i umysłów. Dyrektor i ksiądz odpowiadali za wycięcie wielu drzew. Wyssał ich osobowość, aby wzmocnić w sobie niszczycielską moc. Być może wcześniej zatruł ich sumienia. Trzecia ofiara – czarodziejka odwróciła głowę w kierunku bramy parku – aktywista broniący drzew, a jednak nie w każdym przypadku musiał być dla niego cenną ofiarą. Znalazł w nim z jednej strony osobowość przyjazną drzewom, co może pomóc w uśpieniu czujności dendroduszy, którą chciałby zaatakować. Z drugiej strony demon posiadł także jego fałsz, przyzwolenie na nieuzasadnione wycinanie drzew, gdy jest to korzystne dla partykularnych celów. 
- Czy on będzie dalej zabijał? - Jowita chwyciła Dagmarę za ramię.
- Nie wiem – odparła bezradnie. - To zależy czy ma już dostatecznie dużo mocy. Jeśli tak zaatakuje dąb, a gdy zniszczy jego duszę, wydrze też znajdujące się tam cienie, przejmie nad nimi kontrolę, stanie się jeszcze potężniejszy. Zaczną umierać kolejne drzewa. I ludzie.
- Co jeszcze wiesz o tym demonie? Skąd się wziął? - Jowita sama nie wiedziała dlaczego o to pyta. Przecież i tak nie przekaże takiej informacji swoim zwierzchnikom.
- Mam pewne podejrzenie – odpowiedziała z ociąganiem. - W ubiegłym roku grasował w Poznaniu czarnoksiężnik, który chciał zaatakować dąb. Podjęłam z nim walkę. Nie było łatwo, ale udało mi się zamknąć go w drzewie.
- Drzewie?
- Rosło w parku Wieniawskiego. Tam stoczyliśmy walkę. Przypominasz sobie drzewo z korą częściowo zniszczoną przez piorun, na którym była grafika tańczącej kobiety?
- Taaak, było tam takie – Jowita zmrużyła oczy.
- To nie był piorun, a efekt uwięzienia przeze mnie czarnoksiężnika. Zamknęłam go w drzewie. Grafika była moim zaklęciem. Przypominasz sobie może jak rok temu w Poznaniu zaginął cudzoziemiec? Przyjechał z Belgradu. Wynajął mieszkanie. Po dwóch tygodniach zaginął bez śladu.
- Głośna sprawa sprawa – potwierdziła Jowita. - Nie prowadziłam jej. To był on?
- Zgadza się.
- Facet był w Serbii poszukiwany listem gończym. Chyba wtedy uznano, że z Poznania musiał wyjechać w innym kierunku, bo przecież nie mógł zapaść się pod ziemię. A on się zapadł w drzewie. Kurcze – pokręciła głową, - rozwiązałam sprawę i znalazłam winną. Odpowiadasz za jego zniknięcie.
- Niezupełnie – spokojnie odparła Dagmara. - Nie odpowiadam za jego zniknięcie cielesne. Sam siebie celowo zdematerializował przemieniając się z czarnoksiężnika w demona. Uznał, że łatwiej będzie mu wówczas zawładnąć dębem, gdy energię ciała dołączy do demonicznej struktury, która już wcześniej w nim tkwiła. Demon unicestwił jego ciało. Ja uwięziłam demona w drzewie.
- Drzewo ścięto razem z innymi – przypomniała policjantka.
- Wtedy czarnoksiężnik pod postacią demona prawdopodobnie wydostał się z zaklęcia i przejął cień drzewa. Nie byłam tego pewna. Krążyłam w miejscu wycinki, ale nie wyczuwałam go. Miałam już nadzieję, że gdzieś sobie poszedł lub jednak nie przeżył. Wtedy zaczęły się morderstwa – oczy Dagmary zaszkliły się. - Dąb wysyła mi sygnały, że coś dzieje się złego. Chodzę na miejsca morderstw, ale nie potrafię zlokalizować demona.
- Twoje drzewo z dendroduszą nie potrafi go znaleźć?
- Jeśli chcesz zrozumieć drzewo z dendroduszą nie myśl kategoriami ludzkimi – Dagmara poczuła się lekko urażona. - Dąb przekazuje pewne sygnały. Działa i komunikuje się w specyficzny sposób. Poza tym ma w sobie cienie innych drzew. Musi skupić się na ich ochronie. Nie może działać za bardzo na zewnątrz. 
- Nie ma sposobu na zlokalizowanie demona?
- Gdybym otrzymała próbkę kory, którą pobraliście z ofiar – spojrzała błagalnie na policjantkę, - wtedy mogłabym dowiedzieć się więcej. Gdzie go szukać i na jakim etapie się znajduje. Wtarłabym korę zabójcy w korę dębu. Drzewo otrzymałoby ślad demona, mogłoby by uodpornić się na niego, wyostrzyłoby swoją uwagę, wiedziałoby kiedy się zbliża i przygotowałoby się do obrony.
*
- Co to? - Stefański nie był zaskoczony wizytą Jowity, bo do niezapowiedzianych najść zdążyła go przyzwyczaić. Oglądał za zainteresowaniem kawałek kory i listek.
- Mam wielką i pilną prośbę, abyś porównał to z substancją znalezioną przy ofiarach.
- A tę substancję gdzie znalazłaś? – przyglądał się jej przenikliwie.
- Powiedziałeś, że niewiele rozumiesz z tych zabójstw. Od dziś ja rozumiem jeszcze mniej. Niczego nie wyjaśnię. Jeśli nie spełnisz mojej prośby…
- Nie powiedziałem, że nie spełnię.
Po przebadaniu próbki dostarczonej przez Jowitę. doktor stwierdził z całkowitą pewnością, że nie ma ona żadnego związku fragmentami kory znalezionej na ciałach ofiar. 
- Mam jeszcze jedną prośbę – Jowita splotła dłonie. - Mogę dostać trochę kory z miejsc zbrodni?
- Chcesz ją wynieść z laboratorium? – spojrzał na nią znad okularów. - I nie powiesz mi do czego będzie ci potrzebna?
- Z pewnością nie teraz – przyznała. - Może później, ale niczego nie obiecuję.
Przez chwilę milczał przygryzając paznokcie. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek tak robił.
- Myślę, że dobrze mnie znasz – przestał gryźć paznokcie i teraz przyglądał się im jakby chciał sprawdzić, czy ich nie uszkodził. - Zawsze kieruję się dostępną wiedzą i tym, co namacalnie uda mi się stwierdzić. Ty postępujesz podobnie. W tym przypadku wszystko zawodzi. Mam wrażenie jakbym doszedł do matowej szyby i niczego zza niej nie potrafię dostrzec. Jednocześnie wiem, że coś za nią jest. Jeśli masz szansę rozbić szybę, zrób to. Niczego więcej mi nie musisz tłumaczyć.
*

- Trafiłaś na porządnego człowieka – stwierdziła z uznaniem Dagmara usłyszawszy od Jowity jak doktor Stefański bez dalszych pytań przekazał jej próbkę.

- Nie miałam pewności jak się zachowa – przyznała Jowita i ugryzła tosta. Był ciepły i chrupiący, z serem pleśniowym i rukolą. - Pyszne. Że też wcześniej tu nie byłam.
Lokal znajdował się raptem ze dwadzieścia merów od sklepu Dagmary. Siedziały na zewnątrz pod parasolami, na podwórku kamienicy. 
- Nazywa się Peryskop – poinformowała czarodziejka. - Lubię tutaj zaglądać. Dużo ryzykujesz – wróciła do głównego tematu. - Swoją karierę, pracę w policji.
- A co mam zrobić? Po tym wszystkim, co widziałam – wzruszyła ramionami. - Moja kariera w policji i tak jest zagrożona. Różni ważni mają pretensje, że jeszcze nie złapano sprawcy.
Obie zamilkły oddając się spożywaniu tostów. Zdały sobie sprawę, że ujęcie sprawcy w tradycyjnym znaczeniu tego słowa najprawdopodobniej nie będzie możliwe. To zaś oznaczało, że „różni ważni” pozostaną nieusatysfakcjonowani. 
- Czy jestem już poza podejrzeniem? - Dagmara przerwała ciszę.
- Jeśli o mnie chodzi to tak – uspokoiła ją Jowita. - Próbka z… ciebie nie była tą, którą znaleźliśmy przy ofiarach. A tak przy okazji zajrzałam na fanpage twojego sklepu. Czy tam też uprawiasz czary.
- Nie uprawiam czarów. Opiekuję się drzewem z duszą. W sklepie zajmuję się tylko sprzedażą ziół i akcesoriów ezoterycznych.
- Ezoteryczny Poznań – Jowita przypomniała sobie słowa piosenki.
- Na Wildzie mieszka Szatan – dodała Dagmara.
- W rzeczywistości nie Szatan a dobra Drzewna Czarodziejka – policjantka postarała się, aby nie zabrzmiało to ironicznie. - Jak to się stało, że zostałaś czarodziejką?
- Drzewo mnie wybrało.
- To drzewo na Wildzie?
- Tak.
- Co to znaczy wybrało?
- Od dzieciństwa mieszkałam na Wildzie. Lubiłam stawać pod dębem. To się wydarzyło kiedy miałam dziewiętnaście lat. Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam. - Dagmara przymknęła oczy, jej twarz nabrała wyraz nadzwyczajnego spokoju i szczęśliwości. - Oparłam się o drzewo, przylgnęłam do niego całym ciałem, jak często to robiłam. Był poranek, słońce ledwo wzeszło. Doznałam wrażenia, które trudno opisać. Poczułam drzewo tak mocno jak nigdy przedtem. Jego zapach, kształt, wnętrze, każdy słój. Drzewo przemówiło do mnie. To nie był oczywiście słyszalny głos. Cała informacja pojawiła się w mojej świadomości, poszerzyła ją. Na zewnątrz pokryłam się korą i liśćmi. I wiesz, wcale mnie to nie przestraszyło. Poczułam się z tym tak dobrze, tak… niebiańsko.
- I tak stałaś się Drzewną Wróżką?
- Dokładnie w tym momencie – Dagmara otworzyła oczy, - ale powiedziała mi o tym moja poprzedniczka, opiekunka dębu. Starsza kobieta, którą kojarzyłam z widzenia, widywałam ją często jak się na ławeczce pod drzewem, czasem mi się przyglądała. Wymienialiśmy kurtuazyjne ukłony, ale nigdy nie rozmawiałyśmy. Gdy tak stała pod drzewem porośnięta korą, wtopiona w dąb, niewidoczna dla otoczenia, podeszła do mnie ta kobieta. Powiedziała, że była drzewną czarodziejką przez ponad 80 lat, lecz jej czas się kończy i drzewo wybrało mnie na jej następczynię.
- Gdzie jest teraz ta kobieta?
- Zmarła.
- To wróżki nie żyją wiecznie?
- Jesteśmy tylko ludźmi. Dzięki sile drzew wolniej się starzejemy i żyjemy dłużej niż średnia. Poprzedni wróżka przeżyła znacznie powyżej stu lat.
- A ile ty masz właściwie lat? - Jowita złapała się na tym, że nie sprawdziła wcześniej takiego szczegółu.
- Pięćdziesiąt trzy.
- O kurwa! - Wymknęło się policjantce i aż zasłoniła usta. - Wyglądasz jakbyś była w moim wieku, a ja mam trzydzieści cztery.
- Dzięki – Dagmara nie bez satysfakcji uśmiechnęła się od ucha do ucha. 
- Wróżki to mają dobrze.
- Nie zawsze – Dagmara spoważniała. - Jest niestety zły demon, który nie wiadomo gdzie mieszka – sprawdziła godzinę. - Czas ruszać.
Samochód Jowity zaparkowany był kilka kroków od Preryskopu przy ulicy Dominikańskiej. Po usadowieniu się na fotelu i zapięciu pasów Dagmara poprosiła o próbkę z miejsc przestępstw. 
- Teraz? - Zdziwiła się Jowita. - Sądziłam, że dopiero przy dębie.
- Zanim dojedziemy może uda mi się już coś stwierdzić.
Policjantka wyjęła woreczek z ciemnym proszkiem. W takiej postaci udało się zebrać i wyodrębnić substancję z ciał ofiar. Wysypała całą zawartość na wyciągniętą dłoń czarodziejki. Dagmara wtarła proszek w dłonie, zacisnęła je wyprostowała, zbliżyła dłonie do nosa i mocno wciągnęła powietrze. Znowu zacisnęła pieści i położyła je na kolana. 
- Jedź szepnęła przymykając oczy.
- Wiesz gdzie on jest? – Jowita zwiększyła prędkość.
- Wydaje mi się, że blisko. I że jest silny. Jedźmy od razu do dębu.
Droga na miejsce nie zajęła im dużo czasu, o tej porze ruch na ulicach był mniejszy. Jowita zaparkowała przy chodniku. Obie podbiegły na skwerek. Zrobił się wieczór i teraz nikogo w tym miejscu nie było. Dąb stał obojętny, nie przypominał drzewa z duszą. Dagmara podeszła do niego i przyłożyła do pnia dłoń, pokrytą jeszcze rozmazanym pyłem, pozostałością kory z miejsca zbrodni. 
- Jest gdzieś tutaj – szepnęła. - Uruchomię przesłonę.
Powietrze wokół lekko zafalowało jakby pod wpływem gorąca. Policjantka domyśliła się, że przesłona została wytworzona, jak poprzednio w parku.
- Czy to nas ochroni? - zapytała wróżkę.
Nim ta zdążyła odpowiedzieć, odpowiedź przyszła sama pod postacią czarnego jak smoła zmaterializowanego cienia o kształcie ludzkiej postaci z wieloma długimi odnóżami, przypominającymi elastyczne gałęzie.
- Dostał się za przesłonę – zamarła Dagmara.
Szybko jednak odzyskała spokój i postanowiła wytworzyć drugą przesłonę, we wnętrzu już powstałej, aby odciąć się od demona. Nim zdążyła cokolwiek zrobić postać powaliła ją na ziemię jednym machnięciem gałęzi, następnie zbliżyła się do Jowity, która odruchowo sięgnęła po broń. Demon nie pozwolił jej na to owijając dziewczynę jedną ze swoich odnóży i unosząc w górę. Inną wycelował prosto w jej klatkę piersiową. Jowita zdążyła zdać sobie sprawę, że tak zginęły trzy poprzednie ofiary, a ona będzie czwartą. Nie wiedzieć dlaczego pomyślała o doktorze Stefańskim, który będzie badał jej ciało. 
Mgliste rozważania przerwał cios. Poczuła szarpnięcie i w jednej chwili uścisk demona zelżał. Zaczęła spadać, lecz lądowanie było miękkie. Wygięty nienaturalnie konar dębu ostrożnie postawił ją na ziemi. Jowita rozejrzała się za Dagmarą. Zauważyła ją z trudem jak przylegała całym ciałem do pnia dębu, porośnięta liśćmi i korą. Spojrzała w kierunku demona. Czarny cień leżał wijąc się w konwulsjach, przeszywany uderzeniami konarów, lecz nie wildeckiego dębu. Było to inne drzewo, a właściwie jego cień, wyrosły jakby z korony dębu. W odróżnieniu od demona miał kolor soczystej zieleni i sylwetkę bez ludzkich cech. Strzeliste, wąskie drzewo o jeszcze dłuższych gałęziach, przygwoździło czarny cień do ziemi i przyssało się do niego konarami. Najpierw zniknęły odnóża, a później „ludzka” część demona zaczęła się zmniejszać aż zniknęła całkowicie. Po chwili do świadomości Jowity dotarło, że zniknięcie cienia odsłoniło realną postać, mężczyznę, leżącego bez oznak życia. Przebyły nie wiadomo skąd cien-drzewo chwycił mężczyznę jednym ze swoich konarów, a następnie razem z nim wystrzelił w górę przebijając się przez przesłonę.
- Wszystko widziałam – odezwała się wróżka, z której w mgnieniu oka opadła liściasto-korowa powłoka. Znowu przypominała Dagmarę.
- Co to było? – wykrztusiła z siebie Jowita.
- Dębowi udało się wezwać pomoc – wróżka pogłaskała pień dębu. - Użył mnie jako wzmocnienia i pośrednika. Uratował nas najpotężniejszy sojusznik drzew.
- To jakiś dobry demon?
- Najstarsze drzewo z dendroduszą. Świerk rosnący w północnej Szwecji. 
- Świerk ze Szwecji przeniósł się nagle do Poznania? - Jowitę właściwie nic nie powinno już dziwić, a jednak nadal miała problem z zaakceptowaniem rzeczywistości tak obcej racjonalnemu, policyjnemu podejściu.
- Nie świerk, ale jego dendrodusza – sprostowała Dagmara. - Wyssała z demona całą moc. Mężczyzna, którego ujrzałaś to ludzka powłoka, którą wcześniej przybierał czarnoksiężnik.
- Dokąd został zabrany?
**
Dagmara będąc podczas zdarzenia w stałej więzi z dendroduszami dębu i świerku, wiedziała dokąd dendrodusza najstarszego drzewa zabrała ciało czarnoksiężnika. Znalazły je na terenach nadwarciańskich. Dyndało na jednym z drzew, a pod nim leżał spory drąg noszący na sobie ślady zaschłej krwi. 
- To wasz zaginiony, który powrócił i zaczął mordować. Na drągu, na jego ubraniu, pod paznokciami znajdziecie ślady krwi Karbowiaka, Janiaka i Września.
- Z pewnością masz rację – Jowita przyglądała się martwej twarzy wisielca, która nie przypominała ani demona, ani czarnoksiężnika. - Trudno będzie jednak dojść do tego, co nim kierowało.
- Masz przy sobie notes?
- Tak.
Dagmara poprosiła o jedną, czystą kartkę. Włożyła ją między dłonie i mocni ścisnęła. Trzymała tak około minutę, przez cały czas mając zamknięte oczy i zmarszczone czoło. Gdy oddawała kartkę Jowicie, papier był już zapisany odręcznym pismem.
- List pożegnalny – wyjaśniła czytającej policjantce. - Morderca przyznaje się do winy, pisze o swoich problemach psychicznych, o tym że nie mógł powstrzymać się od zabijania i jednocześnie nie mógł z tym żyć. Swoje ofiary wybierał przypadkowo, nie było tu motywów ekologicznych, ani żadnych innych idei. Porównajcie charakter pisma…
- Z pewnością wszystko się zgadza – wpadła jej w słowo Jowita. Podeszła do wisielca i wsunęła kartkę do tylnej kieszeni spodni. - Dlaczego dendrodusza szwedzkiego drzewa zaniosła ciało aż tutaj. Mogła powiesić je na dębie.
- Wtedy dąb zawsze kojarzyłby się z wisielcem-seryjnym mordercą. To źle wpłynęłoby na psychikę drzewa z dendroduszą, wywołałoby też niezdrowe zainteresowanie ze strony ludzi. 
- Drzewo stojące na odludziu, bez duszy lepiej to zniesie – zrozumiała Jowita.
- Dokładnie. Zawiadomisz teraz swoich przełożonych?
Jowita pokręciła głową.
- Nad ranem będzie tędy przechodził patrol policji konnej. Niech oni go znajdą.
- Ty rozwiązałaś sprawę.
- Tak, ale lepiej, aby mnie z nią nie kojarzono – Jowita puściła oko.
*
Doktor Stefański potwierdził, że ślady krwi znalezione na drągu i pod paznokciami denata należały do trzech ofiar. O wizycie Jowity i jej nietypowej prośbie zdawał się zapomnieć. Racjonalne wyjaśnienie morderstw odsunęło na bok jego wcześniejsze zakłopotanie i najwyraźniej nie zamierzał znowu wprowadzać się w ten stan. Na podstawie listu pożegnalnego i charakteru pisma dowiedziono, że mordercą był mężczyzna wcześniej uznany za zaginionego.
- To pewnie dostaniecie jakieś nagrody i awanse? - Zapytała Dagmara, gdy spotkały się na kawie.
- Nic z tego – skrzywiła się policjantka. - Różni ważni nadal uważają, że powinniśmy ująć wcześniej sprawcę, a najlepiej całkowicie zapobiec morderstwom. Ale twój pomysł z kartką bardzo nam pomógł. Mogliśmy wreszcie zamknąć sprawę i obyło się bez dymisji.
- Na takie sprawy nawet wróżka nie poradzi – westchnęła Dagmara.
- Zapomnijmy o durnych urzędnikach, politykach, biskupach i demonach. Cały czas myślę o świerku, który uratował mi życie. Właściwie jego dusza. Mówiłaś, że jest najstarszy na świecie. Ile ma lat.
- Prawie dziesięć tysięcy.
- Co?! - Jowita omal nie zachłysnęła się kawą. - Przy nim nasz dąb to niemowlę. Jak to możliwe?
- Rośnie z dala od cywilizacji, odpowiednie warunki klimatyczne, glebowe, jego dendrodusza ma zdolność regeneracji komórek – wymieniała Dagmara.
- Kurcze, chciałabym go zobaczyć. Dotknąć. Podziękować.
- Możemy tam pojechać. Wiem, gdzie rośnie.
- Serio – Jowita aż klasnęła w dłonie, co raczej jej się nie zdarzało. - Możesz opuścić dąb.
- Na krótko mogę. Tobie chyba też należy się urlop.
- Zdecydowanie. A czy nie pokrzyżuję ci jakichś planów?
- Aktualnie jestem singielką – Dagmara odpowiedziała na pytanie, które koleżanka krępowała się zadać. - Wróżkom nie jest łatwo utrzymywać stałe związki. Trudno z nami ujechać.
- Z policjantkami jest podobnie – przyznała Jowita. - W takim razie jestem gotowa do wyjazdu. Może przy okazji poznamy tam jakichś fajnych Szwedów.
- Znakomity pomysł – uśmiechnęła się Dagmara. - Zwłaszcza ci Szwedzi. Polakami jestem trochę znudzona.
*
EPILOG. ROK PÓŹNIEJ
- Cześć Jowito. Mam do ciebie prośbę. Chodzi od dąb – głos Dagmary w telefonie był poddenerwowany.
- Znowu jakiś demon? - Jowita był akurat w mieszkaniu i mogła rozmawiać swobodnie.
- Nie. Tym razem ludzie. Urząd Miasta zamierza wykonać na dębie zabiegi pielęgnacyjne.
- To chyba dobrze. Przyda się staruszkowi.
- Niepokoi mnie zakres tych pielęgnacji. Czytałam pismo w tej sprawie. Tam jest mowa o przycinaniu gałęzi. Boję się, żeby nie przycięto za bardzo. Niestety starania miejskich specjalistów od zieleni doprowadziły do zmarnowania nie jednego drzewa. 
- Jesteś wróżką, zadziałaj…
- Radzę sobie z demonami, ale z ludźmi idzie mi gorzej – przyznała Dagmara. - W sprawach dotyczących ludzi wróżki muszą najpierw wykorzystać wszystkie dostępne metody ludzkie, dopiero później sięgać po własne środki, a i tak mamy ograniczone pole działania. Nie możemy krzywdzić ludzi, bo czym różniłybyśmy się od demonów?
- Nasz szwedzki świerk nie może pomóc? - Jowita nadal świeżo miała w pamięci ubiegłoroczne spotkanie z najstarszym drzewem świata. I z sympatycznymi Szwedami.
- Nie ma gwarancji – odparła smutno Dagmara. - Powtarzam, to nie są sprawy demoniczne, tylko ludzkie, a świerk ma z pewnością parę innych interwencji na świecie. 
- Ech jak nie demony, to ludzie – westchnęła Jowita. - Czasem myślę, że nie ma między nimi różnicy. Czego ode mnie oczekujesz?
- Jak to od policjantki, że powęszysz trochę wokół urzędników i firmy, która ma wykonać zabiegi pielęgnacyjne. Dziwnie mi to pachnie.
- Powęszyć? Tak bez nakazu?
- Mogłabym wytworzyć nakaz – powiedziała niewinnie wróżka.
- Nie trzeba, to już wolę powęszyć dyskretnie – zaśmiała się Jowita. - Spotkajmy się na kawie lub na piwku, opowiesz mi o sprawie, pokażesz to pismo. Obronimy nasz dąb.
- Jasne – ucieszyła się Dagmara. - Przeżył zabory, powstania, dwie wojny, komunę, nie pozwolę, aby zniszczyły go jakieś urzędasy.

------------------------------------------------------




OD AUTORA
Wszystkie postacie i wydarzenia w tym opowiadaniu są fikcyjne, a jeśli będą się komuś kojarzyć, to już prawo czytelnika. Autentyczny jest Dąb Krzysztof – pomnik przyrody, który ma około 300 lat i niech postoi co najmniej kolejne 300. Autentyczne jest też drzewo nadpalone przez piorun, z grafiką tancerki. Na szczęście stoi (jeszcze) w parku Wieniawskiego wraz z innymi drzewa i niech rośnie sobie dalej, nawet jeśli mieszka w nim demon, a jeśli tak to z tego powodu lepiej drzewa nie ścinać. Chronią nas jak widać nie tylko przed słońcem.