sobota, 29 grudnia 2012

Rozmowa


(...)
Ściana przed nimi zajaśniała jeszcze bardziej, a wszystkie pozostałe płaszczyzny stały się ciemnofioletowe. Florencja i Cardiff instynktownie przysunęli się do jaśniejszej części. Na ścianie pojawił się tekst:

TAK BYŁO. TAKI BYŁ MÓJ POCZĄTEK:

Uczynili też pektorał, wykonany przez biegłych tkaczy w ten sam sposób jak efod ze złota, z fioletowej i czerwonej purpury, z karmazynu i z kręconego bisioru.
Pektorał był kwadratowy, a długość jego i szerokość wynosiły jedną piędź. Był on podwójnie złożony.
Umieścili na nim cztery rzędy drogich kamieni; w pierwszym rzędzie rubin, topaz i szmaragd; w drugim rzędzie granat, szafir i beryl; w trzecim rzędzie opal, agat, AMETYST; wreszcie w czwartym rzędzie chryzolit, onyks i jaspis. Były osadzone w oprawach ze złota w odpowiednich rzędach.
Kamienie te otrzymały imiona dwunastu synów Izraela; było ich dwanaście według ich imion; były ryte na wzór pieczęci, każdy z własnym imieniem według dwunastu pokoleń.

Po zakończeniu cytatu znów pojawiły się wielkie litery:

NIE BYŁEM JEDEN, LECZ Z INNYMI
LUDZIE, KTÓRZY NAS WYKONALI WIEDZIELI, ŻE TAK POSTĄPIĆ MUSZĄ
IMIONA SPEŁNIŁY SWOJE ZADANIE
NIEKTÓRZY Z NAS ZOSTALI WEZWANI PONOWNIE
WRAZ Z NOWYMI

Tekst zniknął, a pojawiły się słowa zapowiadające drugi cytat.

TAK BĘDZIE:

Nowe Jeruzalem

A warstwy fundamentu pod murem Miasta zdobne są wszelakim drogim kamieniem.
Warstwa pierwsza − jaspis,
druga − szafir,
trzecia− chalcedon,
czwarta − szmaragd,
piąta − sardoniks,
szósta − krwawnik,
siódma − chryzolit,
ósma − beryl,
dziewiąta − topaz,
dziesiąta − chryzopraz,
jedenasta − hiacynt,
dwunasta − AMETYST. 

I znowu wielkie litery:

NIE BĘDZIE MIASTA BEZ FUNDAMENTU
FUNDAMENT MUSI BYĆ KOMPLETNY
TRZEBA ZEBRAĆ DWANAŚCIE WARSTW

Gdy i ten tekst zniknął, pojawiło się jedno słowo:

PYTAJCIE

Pierwszy zareagował Cardiff, który pamiętał słowa dziadka o pektorale Aarona i tekście człowieka imieniem Jan. Zapytał, czy te teksty właśnie ujrzeli. Wyświetlił się napis potwierdzający.

PIERWSZY TEKST TO ŚWIADECTWO
DRUGI TEKST TO ZAPOWIEDŹ, KTÓRĄ TRZEBA WYPEŁNIĆ

− Kto ma to zrobić? – Florencja domyślała się, jaka będzie odpowiedź, ale chciała to usłyszeć

WY Z POMOCĄ MOJĄ I WASZYCH PRZYJACIÓŁ

− Jak?

ZACHOWALIŚCIE TRZEŹWOŚĆ UMYSŁU, NIE DALIŚCIE WIARY W DOSKONAŁOŚĆ, KTÓRA JEST UŁOMNOŚCIĄ
SPÓJRZCIE , JAK DALEKO ZASZLIŚCIE
UWIERZCIE W SIEBIE
TO, CZEGO DOŚWIADCZACIE I CZEGO DOŚWIADCZYCIE, WYKRACZA POZA ZŁUDNE WYOBRAŻENIE LUDZKIEJ DOSKONAŁOŚCI
TO DOŚWIADCZENIE POŁĄCZYŁO WAS
RAZEM BĘDZIECIE ŻYĆ
RAZEM BĘDZIECIE POSZUKIWAĆ

− Gdzie mamy szukać innych kamieni, warstw?

SĄ ROZPROSZONE W JEDNYM MIEJSCU
SĄ WOKÓŁ WAS, TAK JAK BYŁEM JA
ZBUDUJCIE FUNDAMENT Z DWUNASTU WARSTW
DWUNASTA WARSTWA TO JA
POZOSTAŁE ZBIERZCIE I PRZECHOWAJCIE W DWUNASTEJ
NASTĘPNIE POŁĄCZCIE WEDŁUG KOLEJNOŚCI

− Jak je połączyć? W, którym miejscu?

DOWIECIE SIĘ, KIEDY BĘDĄ WSZYSTKIE

− A co później?

WASZYM ZADANIEM JEST ODNALEŹĆ I UŁOŻYĆ WARSTWY
RESZTA DOKONA SIĘ

− Co dokona się?

TO, CZEGO PRÓBOWANO DOKONAĆ LUDZKIM SPOSOBEM, LECZ SPOSÓB TEN NIE WYSTARCZYŁ, ABY OBNAŻYĆ NIEDOSKONAŁOŚĆ DOSKONAŁYCH
NIE WYSTARCZYŁ, ABY ICH ZATRZYMAĆ

− Więc jak ich zatrzymać?

DOWIECIE SIĘ, GDY ODBUDUJECIE FUNDAMENT

− Dlaczego nie powiesz nam teraz?

WIELE CZASU UPŁYNĘŁO, ZANIM ZROZUMIELIŚCIE MNIE I TO, CO WAM DAJĘ. A PRZECIEŻ OD DAWNA BYŁEM PRZY WAS
TO, CZEGO WAM TERAZ POWIEDZIEĆ NIE MOGĘ, JESZCZE TRUDNIEJ BĘDZIE WAM ZROZUMIEĆ
NIE JESTEŚCIE PRZYGOTOWANI
NIE WASZA TO WINA, LECZ ŚWIATA, W KTÓRYM ŻYJECIE
NIECH, WIĘC WYDARZY SIĘ TO, CO MA SIĘ WYDARZYĆ
WÓWCZAS ZROZUMIECIE, A MOJE SŁOWA OKAŻĄ SIĘ ZBĘDNE

Ściana znów zrobiła się pusta, jej blask stopniowo słabł, aż zniknął.

(...)

Fragment powieści "Dwunasta warstwa" http://www.e-bookowo.pl/proza/dwunasta-warstwa.html

czwartek, 27 grudnia 2012

Czekanie


Osaczyli mnie. Nie mam dokąd uciekać.
Zabili we mnie wszystko.
Radość, nadzieję, przyszłość i przeszłość.
Zabili miłość. I drobne przyjemności.
Kiedyś ich kochałem. Kiedyś im ufałem.
Nic już nie czuję.
Nie potrafię nawet nienawidzić.
Widzę tylko ich wykrzywione i zaślinione usta.
Spływają po nich kawałki mnie.
Czuję jak ściskają mój mózg i wykręcają duszę.
Mogę tylko czekać w nieustającej udręce.

niedziela, 23 grudnia 2012

Katastroficzna kawa?


Świata nadal trwa, a wraz z nim Wielki Konkurs Katastroficzny (ten z kawą w tle). Jeśli ktoś nie ma pomysłu, co robić w święta, proponuję usiąść do klawiatury. 
http://www.portal-pisarski.pl/news/2012/11/30/wielki-konkurs-katastroficzny

poniedziałek, 17 grudnia 2012

niedziela, 16 grudnia 2012

PP ma chyba przejściowe problemy, ale z pewnością sobie poradzą. W tym czasie można pisać teksty, albo pomyśleć o ich konkursie z końcem świata i kawą w tle. 

Portal Pisarski po zmianach

Wszystko trzeba od czasu do czasu odświeżyć. Przyszła więc kolej na Portal Pisarski. Strona jest nowa i ulepszona, a jednocześnie nikt nie może mieć wątpliwości, że to ten sam stary, dobry PP i ci sami sprawdzeni użytkownicy. Gratulacje dla administratorów.
http://www.portal-pisarski.pl/

wtorek, 4 grudnia 2012

Kawa na koniec świata

Koniec świata jest ostatnio popularnym tematem (im bliżej 21 grudnia). A co koniec świata ma wspólnego z kawą? Jeszcze nie wiem, ale z pewnością coś jest na rzeczy, bo Portal Pisarski organizuje konkurs "Ostatnia kawa. Koniec świata u progu". Teksty można nadsyłać do 30 stycznia 2013 r. Redakcja z góry informuje, że w przypadku końca świata nie bierze odpowiedzialności za utratę tekstów konkursowych (może oni coś wiedzą?). Tak czy owak myślę, że warto zainteresować się tym konkursem.
http://www.portal-pisarski.pl/news.php?readmore=1853

niedziela, 18 listopada 2012

Moja twórczość po raz pierwszy mówiona czyli jako audiobook. Współczesne bajki zebrane pod tytułem "Tomkowe historie" można teraz posłuchać. Dostępne na e-bookowie http://www.e-bookowo.pl/audiobooki/tomkowe-historie.html
Wyrazy uznania u podziękowania dla zespołu z Przeczytamy.pl

niedziela, 11 listopada 2012

Rogal


Limerick wyjął z szafki niewielkie kartonowe pudełko i postawił na stole. Miało kształt trójkąta równoramiennego. Na wieczku widniał napis „Rogal Uliczny”. Po otwarciu pudełka oczom Szczudła ukazał się duży i lśniący kawałek pieczywa w kształcie podkowy. Miał złocisty kolor, z cieniutką warstwą lukru, obsypany drobinkami posiekanych migdałów.
− Wiesz co to takiego? – Limerick spojrzał tajemniczo na wnuka.
− Rogal uliczny – powtórzył napis na pudełku, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. Nie rozumiał, dlaczego dziadek z takim namaszczeniem podchodzi do słodkiego rogala.
− Kiedyś nosił inną nazwę. W danym świecie znany był jako Rogal Świętomarciński. Jego tradycja narodziła się w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku w Poznaniu, mieście, na którym zbudowano Nowy Londyn. Jedna z głównych ulic Poznania nosiła nazwę Św. Marcin. W dawnym świecie nie numerowano ulic, nadawano im imiona jak ludziom. No, więc na Świętym Marcinie stał kościół pod wezwaniem Św. Marcina.
− Święci w dawnym świecie byli prymitywnym wyobrażeniem istot wyższych, których istnienie ludzie wyczuwali, ale nie potrafili nawiązać z nimi kontaktu – wyrecytował chłopak.
− Tak istotnie nauczają Doskonali – przyznał Limerick. – Jednakże ów Marcin, przez ludzi bardzo dawnego świata uważany za świętego, naprawdę istniał. Był żołnierzem i podzielił się z bezdomnym połową swojego płaszcza, za co wyrzucono go z armii.
− Skąd o tym wiesz dziadku?
− Wpadły mi kiedyś w ręce, dawno temu, skrawki informacji na temat tego człowieka, Marcina. Nie znam dokładnie jego historii. Oprócz tego, co streściłem w kilku słowach, wiadomo mi jeszcze, że jeździł konno. Dawno temu wszyscy jeździli konno.
− Co to wszystko ma wspólnego z rogalem? – Szczudło zaczął się niecierpliwić.
− Spokojnie nie poganiaj starego umysłu. No, więc ten Marcin, został uznany za świętego, a ponieważ imionami świętych nazywano ulice i budynki, w Poznaniu jego imię nosiła ulica i kościół, czyli budynek kultu. W kościele pracował ksiądz, czyli ktoś taki, kto przewodził obrzędom kultowym, który wpadł na pomysł, jak można uczcić dzień św. Marcina. Każdy z tych świętych miał swój dzień. Ksiądz zwrócił się do ludzi, aby zrobili coś dla biednych, tak jak kiedyś Marcin. Jeden z poznańskich piekarzy wpadł na pomysł, upiekł mnóstwo rogali, przyniósł pod kościół i rozdał biednym. Ciasto rogala wykonał z pszennej mąki, jaj, masła, cukru, drożdży i mleka, wypełnił go masą zrobioną z cukru pudru, migdałów, orzechów, białego maku i śmietany. W następnych latach dołączyli do niego inni cukiernicy, i tak narodziła się ta tradycja. Z czasem wśród ludzi zaczęła krążyć legenda przedstawiająca inną genezę rogala, niezwyczajną. Podobno poznański piekarz ujrzał we śnie świętego Marcina jadącego na koniu, podniósł zgubioną przez jego konia podkowę i postanowił, że będzie piekł ciasto w takim kształcie.
− To już chyba przesada – skrzywił się Szczudło.
− Ludzie zawsze lubili przesadzać – stwierdził filozoficznie Limerick. – Tak czy owak, istnienie rogala jest faktem leżącym przed tobą, którego możesz dotknąć, powąchać, a nawet skonsumować.
− Pachnie pięknie – przyznał chłopak. – Kiedy przypada to święto?
− Właśnie dzisiaj, jedenastego listopada.
− Gdzie kupiłeś tego rogala?
− Jest w Nowym Londynie piekarnia, która kultywuje tę tradycję. Raz w roku pieką rogale dla stałych klientów, którzy złożą zamówienie. Domyślasz się, że ja do nich należę. Ponieważ Doskonali prawdopodobnie nie wydaliby zgody na nazwę Rogal Świętomarciński, właściciel cukierni wymyślił nazwę Rogal Uliczny i nie zdradzając jego pochodzenia, otrzymał pozwolenie na wypiek.
− Myślałem, że pieczywo wypiekają pod ziemią inteligentne piekarnie.
− Podziemne piekarnie to produkcja masowa, nie zajmują się limitowaną serią wypiekaną raz w roku, a poza tym nie znają przepisu.
− Wymieniłeś składniki – przypomniał chłopak – łatwo je zapamiętać.
− Składniki składnikami a cała tajemnica to odpowiednie proporcje, sposób wykonania i czas pieczenia.
− To może spróbujemy . – Szczudło wpatrywał się chciwie w słodką zawartość pudełka.
Limerick ostrożnie ujął w dłonie rogal, przełamał go na pół i podał wnukowi. Pod złocistą skorupką ułożone były jaśniejsze warstwy ciasta, cieńsze od papieru, a sam środek wypełniała gęsta masa stanowiąca kwintesencję smakołyku. Szczudło odgryzł spory kawałek, następnie językiem i zębami rozprowadził po całym wnętrzu jamy ustnej. Przepełniła go niebiańska słodycz, która wniknęła we wszystkie dostępne kubki smakowe, i miał wrażenie, że uczucie to przeszło jeszcze dalej, ogarniając wszystkie jego zmysły i zakończenia nerwowe.
− To jest zaje…, to znaczy fantastycznie smakuje – wydał z siebie recenzję po połknięciu pierwszego kęsa. – Musisz mi powiedzieć, gdzie jest ta piekarnia.
− Nie ma sprawy. – Limerick ucieszył się, że rogal zasmakował wnukowi. – Piekarz uczy zawodu i receptury swojego syna, więc dobrze będzie, jeżeli pojawi się również nowe pokolenie pożeraczy rogali. Proszę jedynie, abyś zawsze na jedenastego listopada zaglądał do piekarni.
− Obiecuję. – Szczudło przełknął następny kawałek.
− Powiem ci jeszcze, że jako wyjątkowy klient mam specjalne względy u piekarza – ciągnął Limerick. – Jeśli go poproszę, czasem upiecze parę rogali w ciągu roku, poza oficjalnym świętem. Myślę, że zgodzi się, abyś i ty otrzymał statut specjalnego klienta.
− Super. – Szczudło kończył jeść swoją połówkę rogala.
− Mam jednak jeszcze jedną prośbę. – Limerick podrapał się po siwych włosach wciąż jeszcze gęsto porastających jego głowę. – Rogala z pewnością zapamiętasz, ale chciałbym, abyś również zapamiętał Ametyst i to, co ci o nim opowiedziałem. Nie chodzi o to, abyś go poszukiwał, ale żebyś pamiętał.
− Zgoda dziadku, ale ja również mam prośbę.
− Słucham.
− Czy mogę dostać drugą połowę rogala?

poniedziałek, 29 października 2012

Postrzeganie


– Kolejna zagadka – Monaakuus postanowił aktywniej włączyć się do rozmowy. – Być może musi nastąpić określona konfiguracja waszych obiektów zawieszonych w przestrzeni, aby powstała określona energia albo fale o sprecyzowanej długości i częstotliwości. – Badacz gładził kozią bródkę. – Przyznam, że nie spróbuję nawet zastanowić się nad czymś, co przekracza moją wyobraźnię. Wy poza swoją Ziemią macie inne światy, obiekty, które krążą wokół waszego, razem z nim oraz taki, wokół którego wy krążycie. Wasze źródło. Z opowieści Wiktorii wiem, że takich systemów źródeł jest wiele, oddalonych tak bardzo, że nie wy-starczy jednego życia, aby do nich dolecieć, nie mówiąc już, że nie ma takich ma-szyn. Nie potrafię tego pojąć. Żyję w prostszym wymiarze, co nie znaczy, że mniej zagadkowym. Jedynym znanym nam obiektem jest Źródło. Ono stanowi centrum naszego świata i zasila nasze istnienie. Nie wiemy, czym w rzeczywistości jest Źródło, jak powstało, a może było zawsze. Wiemy jedynie, że emituje energię dającą nam życie.
– Nie ma wokół waszej planety żadnych innych obiektów kosmicznych? – niedowierzał Maciej.
– On jeszcze się nie zorientował – szepnęła Wiktoria do Monaakuusa.
– Nic dziwnego – stwierdził badacz. – Trudno zauważyć coś, czego istnienia nie bierzemy pod uwagę. Nie spostrzeżemy takiego zjawiska nawet, jeżeli jest obok nas i dotykamy je.

Ebook U ŹRÓDŁA dostępny na Allegro
http://ebooki.allegro.pl/u-zrodla-olaf-tumski,b5996.html

czwartek, 6 września 2012

Płonnik

Ścieżka wśród wysokich traw była tak wąska, że cała trójka musiała iść gęsiego. Na czele podążał Ugryź z nosem przy ziemi. Mały, brzydki kundel o sierści koloru musztardy był niczym kompas dla dwóch wiecznie pijanych meneli w średnim wieku, którzy często mieli problem z orientacją w terenie, szczególnie w środku nocy. Poza tym Czesiek i Wiesiek musieli skoncentrować się na bezpiecznym transporcie tego, co znaleźli po całodniowym przeszukiwaniu osiedlowych śmietników. Rozklekotany wózek skrzypiał niemiłosiernie, wyładowany do granic możliwości przedmiotami z plastiku, różnych rodzajów metalu oraz tego, co nie zostało skonsumowane przez sytych. 
Byli już blisko swojego koczowiska, kiedy Ugryź stanął jak wryty, postawił uszy i zaczął głośno warczeć, by za moment przejść w ostre szczekanie. Mężczyźni nie zwrócili większej uwagi na zachowanie czworonoga. Spotykali już w tym miejscu zboczeńców, kopulujące pary, podpitych studentów oraz swoich kompanów w niedoli. Wszystkich intruzów potrafili skutecznie przegonić. Pies po chwili niepewności zanurzył się w trawie, nie przestając ujadać.
- Wyczuł, kurwa, jakieś zwierzę – splunął Czesiek. – Pewnie kota.
- Ugryź, do nogi! – wrzasnął Wiesiek. – Zara go zgubimy – dodał ciszej, pociągając nosem. 
Niewielki pies rzeczywiście mógł łatwo zniknąć w otaczającej ich scenerii dziko rosnących traw i krzewów, nawet w słoneczny dzień, a co dopiero, gdy panują czarne mroki, lekko tylko rozjaśniane przez trzy czwarte księżyca. 
Aż trudno było uwierzyć, że znajdowali się w środku dużego miasta. Teren, nazywany Łaciną, był ostatnim miejscem w centrum Poznania, którego praktycznie nie dotknęła cywilizacja. Jego granice przylegały do wiecznie zakorkowanego Ronda Rataje i wielkich blokowisk. Wkrótce miało się to skończyć. Cały obszar został przeznaczony na osiedle i galerię handlową, ale póki co, pustkowie służyło jeszcze takim jak Czesiek, Wiesiek i Ugryź.
Szczekanie umilkło, ale narastający szelest deptanej trawy sygnalizował, że pies wraca. Po chwili na ścieżkę wyskoczył Ugryź, cały i zdrowy, ale jakoś dziwnie zdezorientowany. Zamiast ruszyć dalej, wszedł pod wózek, położył się, zwinął w kłębek i zakrył pysk ogonem 
- Ugryź, prowadź! – rozkazał Wiesiek.
- Co on taki wystraszony? – Czesiek spojrzał w kierunku, z którego wrócił Ugryź. 
Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewali. 

Całe opowiadanie na portalu nakanapie.pl

poniedziałek, 30 lipca 2012

ESPERANZA


Tekst zainspirowany utworem zespołu Shamrock pt.: "Opowieść"

-----------------------------------------------------------------------

Kiedy przybył do miasta zapadał już zmrok. Było mu to nawet na rękę. Mógł od razu wziąć się do pracy. Zawsze pracował po zmroku. Wtedy ludzi bardziej się otwierają i zaczynają rozmyślać.
Cały dzień spędził w drodze. Nie miał pojęcia ile przeszedł kilometrów. Nigdy ich nie liczył. Szedł przed siebie, chcąc dotrzeć do miejsca, po którym wiele sobie obiecywał. Miasto leżało na północnych rubieżach regionu, w którym od dawna działał. Nie było ani duże, ani małe, ludzie żyli tutaj zwyczajnie. Właśnie tego poszukiwał.
Ciężkie, nisko wiszące chmury, towarzyszące mu w wędrówce, teraz zamieniły się w deszcz. Nie była to silna ulewa, ale też nie słabe opady. Po prostu taki deszcz, jakiego potrzebował. Sam go przecież sprowadził. Deszcz stał się jego kompanem do tego stopnia, że chwilami czuł się jakby stanowili jeden byt. – Może i ja pochodzę z tych chmur? – zastanawiał się czasami pól żartem pół serio.
Poprawił wielki wór, przewieszony przez ramię i ruszył główną ulica miasta. Za nim szedł deszcz. Przybysz przyglądał się uważnie kamienicom i zaglądał do okien. Toczyło się za nimi normalne, przyziemne życie, ale on wiedział, że musi sięgnąć głębiej. W umysły i dusze. Tam kryły się najcenniejsze skarby. Po nie właśnie przyszedł.
Kroczący zawsze tuż za nim deszcz otumaniał i usypiał miasto. Ludzie byli wtedy mniej czujni, bardziej melancholijni i niezwykle czytelni. Spokojnym, ale równomiernym krokiem szedł ulicą ogarniając i zagarniając to czego potrzebował. Praca szła sprawnie i był zadowolony z jej efektów. Przemierzył już prawie całe miasto i postanowił zrobić sobie przerwę.
Na narożniku dwóch ulic zauważył bar. Zwyczajny, skromny, w którym można napić się piwa lub czegoś mocniejszego i coś nie coś przekąsić. Bar o niezbyt wyszukanym wystroju, ale żadna speluna. Wszedł nie spojrzawszy nawet na jego nazwę. W środku siedziało kilkanaście osób nad kuflami i kieliszkami. Nie zwrócili na niego uwagi. On na nich też nie. Miał już zapełniony wór, a oni nie byli w stanie dostarczyć mu niczego ciekawego. Usiadł przy barze nie zdejmując swojego skórzanego płaszcza i zapytał znudzonego barmana, czego można się napić.
- Piwo i whisky – odparła barman bez entuzjazmu.
- A co pan poleca?
Barman wzruszył ramionami.
- Co kto woli – promocja nie należała do jego mocnych stron.
- W takim razie poproszę whisky.
Barman sprawnie napełnił szklankę i podsunął Przybyszowi. Ten wypił na jeden raz i poprosił o jeszcze jedną.
- Sympatyczne miasto – znowu próbował zagadnąć barmana.
- Nudne – ocenił barman znowu napełniając szklankę. – Nic się tu nie dzieje.
- A jednak toczy się chyba jakieś życie – przekonywał Przybysz. – Ludzie mają swoje sprawy, problemy, radości. Marzenia.
- Jakie tam życie – skrzywił się barman i machnął ręką. – Beznadzieja.
Dopiero teraz Przybysz zorientował się, że barman musiał znaleźć się w zasięgu jego i deszczowych chmur. Tylko to mogło tłumaczyć apatię. A może po prostu należał do tego typu ludzi. Przybysz spotykał takich. Od nich niczego nie był w stanie wyciągnąć, bo sami niczego nie mieli. Zupełnie jak on.
Dał spokój barmanowi i skupił się na sączeniu swojej whisky. Uwielbiał ten uwodzący, mocny smak, przyjemny dreszczyk rozchodzący się po jego ciele i dźwięk uderzających o szkło kostek lodu, które barman raczył wrzucić do szklanki. Zamknął oczy i oddawał się małej przyjemności. Odstawił szklankę i chciał poprosić barmana o zakąskę, ale nie było go na swoim miejscu. – Pewnie zmył się na zaplecze – pomyślał, - za dużo zadawałem pytań.
Rozejrzał się po barze. Po gościach przy stolikach zostały tylko kufle i szklanki. Był sam?
- Dobry wieczór – usłyszał głos tuż obok siebie. Kobiecy głos.
Odwrócił głowę. Na barowym stoliku siedziała kobieta w jego wieku. Dobrze utrzymana „czterdziestka” z sięgającymi do ramion, prostymi włosami koloru miedzi i lekko piegowatą twarzą. Ubrana w czerwoną bluzkę z dużym dekoltem i obcisłe dżinsy wniosła sporo ożywienia do nudnego baru.
- Witam – obrócił w jej kierunku. – Jesteś tutejsza?
- Nawet bardzo – uśmiechnęła się rozbawiona. – Jestem właścicielką baru. Mam na imię Esperanza. Podobnie jak bar.
- Bar Esperanza. Nawet nie zwróciłem uwagi – przyjrzał się jej uważniej.
- Smakuje ci drink?
- Dobra whisky – pochwalił i dodał łyżkę dziegciu mówiąc, że barman nie należy do zbyt rozmownych i gdzieś się ulotnił.
- Powiedziałam mu, że na dzisiaj może skończyć pracę – wyjaśniła. – Poza tym nie oczekuj wylewności od człowieka, który stracił nadzieję.
- Skąd tak dobrze znasz swojego pracownika? – Zdziwił się. – Zwierzał ci się ze swoich prywatnych spraw?
- Potrafię rozpoznać ludzi, którzy stracili nadzieję – Esperanza sięgnęła po stojącą na barze butelkę whisky i nalała sobie odrobinę. – Ty pewnie też coś o tym wiesz?
- Nie rozumiem o czym mówisz.
- Kto traci wszystkie marzenia, traci też nadzieję, a nie ma bardziej przygnębiającego widoku od człowieka bez grama nadziei – podała gościowi miseczkę z solonymi orzeszkami.
- Prowadzisz bar czy jesteś psychologiem? – Zaśmiał się sucho i zaczął chrupać orzeszki.
- Doskonale wiesz o czym mówię – Esperanza spojrzała mu prosto w oczy. – Zabierasz ludziom marzenia. Wnikasz do ludzkich umysłów, przemierzasz korytarze ich wyobraźni, wyszukując najskrytszych myśli. Codziennie. Z roku na rok. Z pokolenia na pokolenie. Często jest to jedyne, co posiadają, pewni, że tego nikt im nie odbierze. Mając marzenia, nie tracą nadziei. Ty im to odbierasz. Później wyglądają jak ten barman. On nie pochodzi z tego miasta. Odebrałeś mu wszystko jakiś czas temu, ale to już kres twojej działalności. Trudno było cię znaleźć, ukrytego w deszczu.
Nie miał już wątpliwości, że Esperanza nie jest zwykłą mieszkanką miasta. Kątem oka zlustrował bar. Nadal był pusty i cichy. Coś go w tej ciszy zaniepokoiło. Nie potrafił tego określić.
- Na mnie już czas – dopił whisky. – Zatrzymałem się tylko na chwilę.
- Ile ich masz? – Spojrzała na znajdujący się między nimi wór oparty o bar.
- Ile mam czego? – Bębnił palcami i blat baru.
- Ludzkich marzeń. Przez sto lat musiało się ich nazbierać. Sto ludzkich lat to dla was niewiele, a ileż to ludzkich marzeń – wypiła whisky i zagryzła orzeszkami. – W tym mieście chciałeś zakończyć misję i wrócić do swojego świata. Liczysz na to, że imponujący połów zachwyci twoich pobratymców.
- Masz rację – nie było sensu ukrywać przed nią kim jest i skąd pochodzi. Rozpoznała jego a on ją. – Nie przypadkowo nasz wybór padł na ten świat. Po co tak marnym istotom marzenia? Przecież i tak ich nie zrealizują podczas swoich krótkich bytów. Przydadzą się nam.
- Słabo poznałeś ten świat i jego ludzi – wetchnęła Esperanza. – Co do was, to cały twój wysiłek i tak poszedłby na marne. Marzenia nie utrzymają się w twoim świecie, tak jak życie nie zaistnieje na zimnej i ciemnej planecie. Zniszczyliście swoje marzenia sądząc, że nie będą wam potrzebne, ale przeliczyliście się. Teraz powoli obumieracie i chcecie je reanimować, ale jest już za późno. Minęło zbyt wiele czasu. Wasz świat jest wyjałowiony. Nie macie nawet imion.
Przybysz wstał od baru. Zarzucił na plecy wór.
- Jak na strażniczkę tego świata słabo się spisałaś – prychnął. – Przez sto waszych lat nie byłaś w stanie mnie namierzyć. Nie uchroniłaś swoich ludzi. Teraz jest już za późno.
- Jestem strażniczką wielu światów. Tych, które mnie zechcą. Nie narzucam się nikomu. Byłam kiedyś w twoim świecie, ale orzekliście, że nie jestem potrzebna. W tym świecie ludzie mnie potrzebują – uniosła w górę prawą brew, - a ja nie pozwolę ich skrzywdzić.
- Nie przeszkodzisz mi – zapiął swój płaszcz. – Wyjdę teraz z baru i opuszczę miasto razem z deszczem.
Podszedł do drzwi, ale okazało się, że są zamknięte. Szarpanie za klamkę nic nie pomogło. Odwrócił się zaniepokojony. Esperanza spokojnie siedziała przy barze.
- Nie można wyjść z baru, którego nie ma. Nie da się opuścić miasta, które nie istnieje – wyjaśniła przybyszowi. – Wiedziałam, że zainteresuje się to miasto. Odległe od centrum tego świata, żyjące na uboczu. W takim mieście marzenia są szczególne silne, świeże, pozbawione wszelkich naleciałości mogących je osłabić, stępić. Wiedziałam, że nie odmówisz sobie wizyty w takim miejscu. Stwierdziłeś, że to będzie znakomite ukoronowanie twojej misji. Dlatego wymyśliłam to miasto. Nie mogąc cię wytropić zarzuciłam przynętę. Słyszysz tę ciszę? – uniosła rękę. – Nic jej nie zakłóca. Nawet deszcz.
Przybysz rzucił się do okna. Też było zamknięte. Za szybą, o którą nie uderzały krople deszczu, panował mrok wypełniony gęstą mgłą, przypominającą szary pył. Jego niepokój zmienił się w przerażenie, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie worka z marzeniami. Zniknęła też Esperanza. – Na pewno uciekła tylnym wyjściem, tak jak barman – myślał gorączkowo Przybysz. Wybiegł za bar na zaplecze. Na końcu niewielkiego pomieszczenia znajdowały się drzwi. Otworzył je bez problemu. Buchnął na niego mrok i gęstniejący pył. Zawahał się przez chwilę, ale wiedział, że musi odzyskać swój wór. Wszedł więc w mrok i pył, a wtedy zamknęły się za nim drzwi. Stał zdezorientowany. Zapragnął wrócić, ale drzwi już nie było. Zniknął też bar i miasto. Znajdował się w przygnębiającej otchłani.
A więc wrócił.
To był jego świat.
Bez marzeń i nadziei.
W ciemnościach zamajaczyły dwie postacie. Kobieta i mężczyzna. Oni wysłali go z misją.
- Wróciłeś – odezwała się kobieta. – Przyniosłeś to ze sobą?
- Nastąpiły pewne komplikacje – przełknął ślinę. – Dopadła mnie strażniczka tamtego świata.
- Źle – skwitował mężczyzna. – Bardzo źle.
- Na szczęście nie wszystko stracone – uspokoił ich.
Zawsze wkładał kilka marzeń do wewnętrznych kieszeni swojego płaszcza. Były duże i bezpieczne sporo mogły pomieścić. Rozpiął płaszcz i sięgnął do kieszeni. Kiedy wyjął i otworzył dłoń był na niej tylko szary pył.
- Są jeszcze inne światy – otrzepał ręce. – Można tam spróbować – nie chciał przyjąć do wiadomości, że jego wysiłek poszedł na marne.
- Obawiam się, że nie mamy już czasu – odparł mężczyzna.

*

Esperanza rozwiązała wór z marzeniami. Nie wszystkie zachowały się w dobrym stanie, niektóre nie nadawały się do użytku, ale to, co mogła przywróciła ludziom. Pozostałym pomogła zasiewając w nich nowe marzenia. Po zakończonej pracy udała się do prawdziwego miasta i prawdziwego baru, w którym barman przywitał ją z uśmiechem.
- Dawno cię nie widziałem Esperanzo. Dobrze, że jesteś.

niedziela, 15 lipca 2012

FABRYKA ROWERÓW

Na wąskich osiedlowych uliczkach zaroiło się od rowerzystów. Na głównej drodze tranzytowej prowadzącej przez miasto musiało stać się coś poważnego. To nie był zwykły poranny korek. Magnus dojechał swoim składakiem do głównej ulicy i dopiero teraz uświadomił sobie skalę problemu. Dwupasmowa ulica była po brzegi nabita rowerami. Właściciele wszelkiego rodzaju dwukołowców wjeżdżali na siebie, przepychali się, przewracali jeden na drugiego. Gorzej mieli użytkownicy rowerów trzy i czterokołowych oraz dostawczych z przyczepami. Tym najtrudniej było wykonać jakiś większy manewr. Najbardziej dostawało się rykszarzom, którzy musieli wysłuchiwać pretensji zniecierpliwionych klientów.
Jedni krzyczeli, inni zrezygnowani stali w apatycznym bezruchu. Wielu próbowało przedzierać się przez tory tramwajowe przedzielające jezdnię, ale i tam było już tłoczno. Magnus zagadnął dziewczynę, która zjechała na pobocze i oparła swój turystyczny rower o drzewo.
- Na rondzie dwie grupy ścigaczy zderzyły się z tramwajem – wyjaśniła wzruszając ramionami. – Rozrzuciło ich na kilkanaście metrów. 
Ścigacze byli zmorą miejskich ulic. Kilkuosobowe grupy rowerzystów urządzały między sobą wyścigi, w biały dzień, w czasie największego zatłoczenia. Magnus nie miał innego wyjścia jak zaczekać na posprzątanie skutków katastrofy. Korek ruszył się pod dwóch godzinach. Przejeżdżając przez rondo starał się omijać plamy krwi na asfalcie i resztki rowerów. 
Następne dwie godziny zabrało mu przedarcie się na drugi koniec miasta. Zostawił składak na parkingu buforowym i zapłacił z góry w automacie. Wszedł w kasztanową alejkę biegnącą wzdłuż jednorodzinnych domów. Przy chodniku, co kilkanaście metrów stała ławka. Na jednym z nich siedział mężczyzna i czytał gazetę. Był mniej więcej w wieku Magnusa. Na jego widok złożył gazetę i wstał.
- Igor przepraszam, że tak późno – powiedział na powitanie Magnus. – Na rondzie prawdziwa masakra. 
- Słyszałem a radiu – brzuchaty kolega, ogolony na zero machnął ręką. – Zanim zatrzymali się na tramwaju skasowali staruszkę na pasach, a ci idioci ze Straży Rowerowej aresztowali motorniczego.
- Który to dom – Magnus przeszedł do sprawy, dla której tutaj przyjechał.
- Kremowy – Igor wskazał na okazałą willę. 
- Ta kobieta jest pewna?
- Jasne. Sama przecież bardzo ryzykuje.
Podeszli do furtki i zadzwonili przez domofon. Powitał ich trzeszczący głos. Igor poinformował, że są z ogłoszenia i przyszli obejrzeć pokoje do wynajęcia. 
- Ile ona ma lat – zapytał Magnus, kiedy szli ścieżką od furtki do drzwi wejściowych.
- Prawie pięćdziesiąt, ale wygląda na dziesięć mniej czyli tak jakby była w naszym wieku, ale poza tym nic szczególnego – wyrzucił z siebie Igor zanim doszli do jej domu. 
Magnus nie zdążył już przeanalizować wypowiedzi swojego kolego. Nie musiał tego robić. Drzwi otworzyła im Eleonora Kowalska we własnej osobie i Magnus musiał przyznać, że ocena Igora była niezwykle trafna. Pod warunkiem, że kobieta rzeczywiście zbliżała się do pięćdziesiątki. 
- Proszę wejść – wpuściła gości i szybko zamknęła drzwi. – Nikt za wami nie szedł?
- Nie – odpowiedział Igor.
- Nie mówiliście nikomu dokąd idziecie – badała dalej Eleonora.
- Nikomu – potwierdził gorliwie Igor.
- Absolutnie nikomu – dodał Magnus.
- W takim razie po stówie od głowy i proszę za mną.
Nie lubiła tracić czasu, a Magnus zaczął się zastanawiać czy przypadkiem nie pracowała w wojsku, policji lub innych tego typu służbach. Tak czy owak teraz działała na własny rachunek, niezgodny z obowiązującymi przepisami. 
Po skasowaniu pieniędzy zaprowadziła ich do dużego salonu. Przykucnęła i odchyliła dywan odkrywając drewnianą podłogę. Z kieszeni spodni wyjęła urządzenie przypominające pilota do automatycznej bramy. Po naciśnięciu guzika kilka podłogowych desek wysunęło się lekko ponad powierzchnię, następnie rozsunęły się ukazując kwadratowy otwór o metrowych brzegach. 
- Uwaga strome schody – poinformowała gospodynie. – Idziecie za mną i żadnych zdjęć – dodała.
Zeszli do ciemnej piwnicy rozświetlanej jedynie przez latarkę dzierżoną w dłoni Eleonory. Wiązka latarkowego światła szybko odnalazła przełącznik na drzwiach. Eleonora rozjaśniła pomieszczenie, które okazało się sporą salą o powierzchni prawie takiej jak cały dom. 
- Przed waszym przyjściem zdjęłam z niego pokrowiec i odkurzyłam – powiedziała nie bez satysfakcji. – Można oglądać, wsiadać, naduszać przyciski, kręcić pokrętłami. 
Igor i Magnus z niedowierzaniem zbliżyli się do eksponatu. To naprawdę był samochód. Zwyczajny kompakt w granatowym kolorze. Na oko kilkunastoletni. Nie widzieli czegoś takiego od dziesięciu lat. Od czasu, kiedy w życie weszła Rezolucja CNA. 
Najpierw obeszli go dookoła. Dotknęli chłodnej karoserii. Magnus pociągnął za klamkę. Drzwi były otwarte. Niepewnie spojrzał na Eleonorę. 
- Mówiłam, że można wsiadać – przystanęła sobie obok, spoglądając na Magnusa nieco rozbawionym wzrokiem.
Magnus zajął miejsce na wyprofilowanym fotelu i oparł ręce na kierownicy. Spojrzał na deskę rozdzielczą przypominając sobie swój własny, pierwszy i jedyny samochód. Ojciec oddał mu swojego wysłużonego forda, miesiąc po tym jak Magnus zdał prawo jazdy. Cieszył tym gratem pół roku. Potem wprowadzono CNA i rozpoczęła się rzeź aut. Po roku pozostały jedynie pojedyncze sztuki pojazdów specjalistycznych na gąsienicach, produkowanych w zależności od potrzeb najczęściej do prac budowlanych lub jako wozy strażackie. 
Igor usiadł na fotelu pasażera. Zaczął regulować oparcie. Zajrzał do schowka.
- Szkoda, że nie można go uruchomić – westchnął. – Chociaż na chwilę. Posłuchać tego dźwięku.
Magnus zamknął oczy i próbował sobie wyobrazić pracujący silnik. 
- Zajrzyjmy pod maskę – zaproponował Igorowi.
Zajrzeli. Benzynowy silnik 1.6 litra był pięknie zachowany, a oni przez te wszystkie lata nie zapomnieli nazw poszczególnych elementów. 
- Jak samochód znalazł się tutaj – Magnus przypomniał sobie, że cały czas przygląda im się Eleonora. 
- Mój mąż postanowił go zachować. Gdy wprowadzono CNA zaczynaliśmy budować ten dom. Albert po prostu zabudował samochód w przyszłej piwnicy i zgłosił, że mu go skradziono. 
- Pani mąż musi tu często przesiadywać – powiedział Igor.
- Zmarł dwa lata temu.
- Przepraszam – zaczerwienił się Igor.
- Bardzo współczujemy – powiedział Magnus.
- Już się z tym oswoiłam – na jej twarzy próżno było szukać emocji. – Nie chcę was wyganiać, ale muszę zakończyć pokaz. Możecie jeszcze kiedyś wpaść.
Podziękowali, spojrzeli ostatni raz na auto i wyszli z piwnicy. Eleonora odprowadziła ich do drzwi, a potem na zewnątrz zobaczyli ubrany na czarno oddział specjalny Straży Rowerowej z maskami na twarzy i wycelowaną w nich bronią gazową. Z szerokich luf zaczął wydobywać się błękitny dym. Gaz usypiający. Zaraz potem Magnusowi urwał się film.
Po przebudzeniu odbyło się błyskawiczne przesłuchanie i ekspresowy sąd bez prawa do obrony. Magnus dostał dwa lata robót w fabryce rowerów na południu Chin. Eleonora sześć lat. Mogła mówić o dużym szczęściu, gdyż uznano, że organizatorem procederu był jej mąż, a ona tylko kontynuowała przestępczą działalność. Igor otrzymał nowy rower i nagrodę pieniężną za obywatelską postawę. Straż Rowerowa była dumna z takiego współpracownika, który wystawił im jak na talerzu dwójkę wywrotowców.
Zanim Magnusa wysłano więziennym pociągiem do Chin musiał jeszcze obejrzeć na własne oczy jak buldożery zburzyły dom Eleonory i wyciągnęły na powierzchnię samochód. Auto zostało publicznie spalone i pocięte na kawałki. Tego widoku nie oszczędzono również Eleonorze. Patrzyła na wszystko z niewzruszonym, obojętnym obliczem, ale pod rudymi włosami opadającymi na twarz Magnus dostrzegł pojedyncze łzy. Zastanawiał się jedynie czy bardziej boli ją utrata domu czy samochodu.